Wspaniała mowa na bankiecie kończącym PEWUKA - Jana Lechonia ?

  Poniedziałek, 30 września 

Moim zdaniem najlepsze przemówienie roku 1929. Widać rękę literata, stawiam na Jana LECHONIA.

 Przemówienie Pana Kierownika Ministerstwa Skarbu Ignacego MATUSZEWSKIEGO na bankiecie z okazji zakończenia Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu.

Szanowni Panowie !

Z polecenia Pana Prezesa Rady Ministrów przypadł mi zaszczytny obowiązek odpowiedzenia imieniem Rządu na słowa Pana Prezesa Stanisława Wachowiaka, słowa, w których słychać jeszcze podźwięk młota i kielni – echa wielkich dokonanych prac. Sądzę, że trudniej niż komukolwiek innemu będzie mi sprostać temu zadaniu, sam bowiem stałem z dala od potężnego i twórczego wysiłku, jakim była P.W.K. I muszę mówić jako zwykły widz, jeden z setek tysięcy tych, którzy przeszli wytkniętymi im przez twórców wystawy drogami po to, aby poznać i uszanować dzieło 10 lat Niepodległości, po to, aby uwierzyć w swój kraj i w siebie.
Wybaczcie mi zatem, Szanowni Panowie, że podzielę się tylko myślami widza, jakie nasuwają się człowiekowi, wędrującemu w tłumie innych od stoiska do stoiska, aby upoić się triumfem pracy polskiej, tętniącej dziś od Wilna do Śląska, od Lwowa do Gdyni, od ciemnej sztolni kopalnianych po lazur nieba, roztrącany warkotem śmigieł. Jak się stać mogło, że dorobek ostatniego 10-lecia przerasta dorobek wielu dziesiątków lat poprzednich ? Czemu nurty pracy polskiej popłynęły wartko, jak wezbrana woda ? Oto jest pierwsze pytanie, które woła ku widzom ze wszystkich pawilonów, z każdej mapy, wykresu. Kto nie wierzy w bezsilność woli ludzkiej, musi szukać pierwszego stwórcy, tego, kto kamień węgielny nie tylko pod wystawę, lecz pod cały gmach pracy polskiej położył.
Jest tu wśród mnóstwa olbrzymich i małych sal niewielka liczba, wypełniona tylko milczącą rozmową krótkich słów, rytych jedno pod drugim w kamieniu ścian. Konary, Lida, Kostiuchnówka, Lwów, Radzymin, Wilno, Poznań, Mińsk. W nazwach tych, jak w kurzu pól bitewnych, wyrasta oczom widza skrwawiona i zwycięska postać tego, który walcząc, ginąc i zwyciężając tu i z daleka, kładł granitowy kamień węgielny pod własne nasze dzieło w każdą naszą pracę. Fundament tej wystawy, jak fundament całej Rzeczypospolitej wkopany jest bagnetem żołnierza polskiego i tylko na niewzruszalnej, ofiarnej opoce jego kości dźwignięty mógł być tak wysoko ku górze.
Na 10 lat, daleko wcześniej rozpoczęte zostało to dzieło, którego plony podziwialiśmy tutaj, aby święcić się mógł triumf naszej wolnej pracy, żołnierz polski musiał ze mgły legendy, ze strof piosenki dziewczęcej zejść na ziemię i krwią własną ją ubroczyć. Dlatego dziś, jak zawsze, kiedy czynić będziemy przegląd zbiorowego wysiłku narodu, w głębi serc i na dnie naszego sumienia znaleźć musi każdy to nazwisko, z którym nierozerwalnie związana jest męka i szczęście naszego wyzwolenia – nazwisko Józefa PIŁSUDSKIEGO. Jego bowiem wolą i trudem, jego nadludzkim wysiłkiem wezwany zmartwychwstał z mogił powstańczych żołnierz Rzeczypospolitej. Zmartwychwstał, aby w pocie zdrowego znoju, w dotykalnym kurzu gościńców czynić to, czego żądał odeń WÓDZ, aby nie tylko walczyć, ale zwyciężać.
Jeżeli pod ściany tego domu, którego podwoje tak uroczyście zamykamy, fundamenty kładł żołnierz, to wnętrze tego domu wypełniła praca kogoś innego, kogo chciałbym nazwać nieznanym szarym człowiekiem. Wielką istotnie, niezapomnianą zasługą Panów, jako organizatorów Wystawy, jest to właśnie, że daliście głos temu bezimiennemu pracownikowi. W swarach sporów politycznych, w szepcie sensacyjnej plotki ginie nam z oczu to, co stanowi o sile i wzroście naszej potęgi, gdyż poza polityczną frazeologią i z dala od niej, wśród tysięcy osnutych teraz zmierzchem wsi Rzeczypospolitej, po setkach jej miast biją uczciwe serca i nie próżnują pracowite dłonie. Każda rzecz, którą oglądaliśmy tutaj, każda śruba maszyny, każde drobne dźwignięcia w górę linii wykresu, mierzące naszą siłę, zdziałane zostało wspólnym wysiłkiem tych nieznanych ludzi, pracą ich mózgów i rąk.
Od drobnego rolnika, który coraz rzetelniej uprawia swój zagon, od nieznanych nikomu, zapracowanych wśród prowincji urzędników, od robotnika, który podnosi co roku swą wydajność, do nauczyciela, umiejącego kochać przyszłość w tych, których wychowuje, wszyscy ci ludzie swym zdrowiem moralnym, swą miłością tworzenia wznieśli to dzieło, i myślę, że spośród milionów, zwiedzających wystawę, ci właśnie najcichsi i najskromniejsi, przed nią pełni podziwu i radości, ci, bodaj nie wiedząc o tym, byli największymi jej twórcami.
Dlatego też słuszną zdaje się być rzeczą, że to pierwsze święto pracy naszej święciliśmy tu w Poznaniu, gdyż tu właśnie kult pracy niezmordowanej i upartej, nie rozgłośnej a skutecznej, najmocniej był ugruntowany. Panowie zaś, bezpośredni twórcy wystawy, daliście wspaniały wyraz sprawności i siły, jaka na tym gruncie wyrosła.
Byłeś łaskaw, Panie Prezesie, wznieść toast za Rząd Rzeczypospolitej. Wyznaję, że doznałem głębokiego wzruszenia, słysząc te słowa, nie dlatego, iż były do nas, tych a nie innych ludzi, którzy dźwigają ten urząd, skierowane, ale dlatego, że w słowach tych w wielkim skrócie oświetlone zostały nasze po 150 latach zwycięstwa.
My, członkowie Rządu, powołani jesteśmy obecnie na posterunek, z którego zejdziemy, spełniwszy lepiej lub gorzej swój obowiązek. Po nas przyjdą inni prowadzić dalej pracę, aby znów ją z kolei w czyjeś ręce przekazać. Ale Rząd Rzeczypospolitej zostanie !
Nad wszystkimi ziemiami, które zrosły się po wiekowym rozdarciu i tu w Poznaniu pierwsze dożynki swej pracy niepodległej sprawiły, nie masz i być nie może innego włodarza, niż własny Rząd Rzeczypospolitej, toteż pozwoli Pan, Panie Prezesie, iż nie do nas, jako do ludzi, ale do Rządu, jako do symbolu niezależności naszej, odniosę Pańskie uprzejme słowa i w tym przekonaniu wznoszę w ręce Pańskie toast nie za zdrowie Panów, ale i za to, co jest zarówno Panom i nam rzeczą najdroższą, dla której zechcieliście i potrafiliście stworzyć ten państwowy pomnik pracy - „Rzeczpospolita niech żyje !”.

Brak komentarzy: