Przemówienie Premiera Świtalskiego 19 listopada w Warszawie

Pan Premier  Kazimierz ŚWITALSKI rozpoczyna rządowe Tour de Pologne oficjalnie w sprawie zmiany Konstytucji, ale o co naprawdę biegało, tylko Marszałek wiedział.

Pan Premier w Filharmonii, a na ulicach .....


11-19 Pan Premier w Filharmonii, a Endecja na ulicach


Szanowne Panie, Szanowni Panowie !

      Zadanie, które sobie nakreśliłem, jest następujące: chcę wskazać na konieczność rewizji Konstytucji i nakreślić kierunek, w jakim poprawa musiałaby pójść, jeśli ma ona dać podwaliny pod lepszą, wedle mego przekonania, organizację Państwa.
      Nie mam zamiaru ujmować zagadnienia od jego prawnej strony i z tego powodu nie będą zastanawiał się nad trudnościami, które z tego punktu widzenia mogą się nasuwać.
Obchodzi mnie polityczna strona tej sprawy.
      Praktyczne przeprowadzenie rewizji Konstytucji byłoby u nas niewątpliwie o wiele łatwiejsze, gdyby w duszy zbiorowej naszego społeczeństwa leżały złomy tradycji państwowej. Jest to naszym nieuchronnym losem, że choć wolni jesteśmy, przez długie może jeszcze lata potykać się będziemy musieli na swej drodze o głazy przeszłej niewoli.
      Codzienne życie przez długie lata nie mogło uczyć nas praktycznego orientowania się w zagadnieniach ustroju własnego Państwa. Cennych i wypróbowanych przez życie kruszców nie odziedziczyliśmy w tej dziedzinie od naszych pradziadów jeszcze wolnych. Konstytucja Majowa nie zdołała wejść w krew, nie mogła wytworzyć nowych zwyczajów, nie miała czasu urobić innej duszy zbiorowej, nie zżarła zarazków wiekowych chorób.
      Gdyby w dziedzinie pojęć o organizacji Państwa niewola uczyniła z nas choćby najkompetentniejszą tabula rasa, może by łatwiej było nam w zaraniu Niepodległości mówić o problemach ustrojowych. Bylibyśmy może w technice roboty bardziej nieporadni, ale nie zgubilibyśmy może w tej pracy myśli o Państwie. Ujęci przez długi wiek w trzy zupełnie odrębne ustroje państw zaborczych, w każdej z tych dzielnic naszych w pewnym czasie dłuższym, lub krótszym, żyliśmy strzępami jakiegoś życia przez pół obywatelskiego. Te drobne okruchy wolności trzeba było nieraz ciężko zdobywać i dlatego powiązały się z nimi sentymenty i zrodziły się skłonności przeceniania ich wartości. Była kiedyś w byłej Galicji prowadzona namiętnie walka o prawa wyborcze. Dość liczne sfery społeczeństwa polskiego były w tej walce zaangażowane. Zdawało im się, że skoro ten postulat zostanie zdobyty, tysiące nieszczęść natychmiast przepędzone zostaną tą różdżką czarodziejską.
      Kiedy w Konstytucji Marcowej czteroprzymiotnikowe prawo wyborcze o jeszcze jeden przymiotnik zostało wzbogacone, dla wielu zagadnienie ustrojowe Państwa zostało nieledwie tym wyczerpane. Na skutek wspomnień jeszcze bardzo żywych o walkach toczonych na temat prawa wyborczego, ten jeden problem przesłonił ważność innych zagadnień ustrojowych.
     W żadnym z naszych zaborów nie posiadaliśmy własnej budowy administracyjnej, nie odziedziczyliśmy dzięki temu żadnego własnego doświadczenia, jak można układać stosunek między władzą wykonawczą a ustawodawczą. Byliśmy skazani na bierne przypatrywanie się, jak w stolicach państw zaborczych ten stosunek władz centralnych się kształtuje.
      Musieliśmy natomiast, będąc w niewoli, przywiązywać wagę do tego, by nasi posłowie mieli zapewnioną wolność trybuny parlamentarnej, by w ten sposób mieć możność złożenia przynajmniej protestu. Tę zdobycz ustroju parlamentarnego uważaliśmy za cenną, inne kłopoty związane z parlamentaryzmem z wesołą i złośliwą miną odstępowaliśmy rządom zaborczym, nie mając żadnej potrzeby zajmowania się nimi – przeciwnie, wolno nam było cieszyć się tylko z tych perypetii, bo one siły wroga umniejszały.
      Redagowanie własnej Konstytucji wymagało szybkiego przestawienia się na zupełnie inny punkt widzenia. Opinia szeroka nie była przygotowana do zajęcia się tymi zagadnieniami. Marszałek Piłsudski, pochłonięty wojną, nie mógł i dlatego nie chciał wpływać na bieg prac konstytucyjnych. Posłowie zostali pozostawieni sami sobie.
      Część z nich miała przez cały czas redagowania Konstytucji jedną busolę: zrobić jak najwięcej rzeczy na złość Naczelnikowi Państwa. Skoro On, jako domniemany przyszły Prezydent, nie miał mieć żadnych praw, ani żadnej władzy, to wszystkie prawa i całą władzę musiały zabierać dla siebie ciała ustawodawcze. Szły artykuły za artykułami i coraz to większa naręcz władzy spadała w objęcia parlamentu. Posłowie zaś, którzy praktykę parlamentarną w obcych stolicach odbyli, pamiętali o tym, że wolno im było wnieść interpelację, wolno było wypowiedzieć mowę, wolno było tę przemowę wydrukować. Od czasu do czasu, tej lub innej grupie naszych posłów przytrafiało się wtedy, jak ślepej kurze ziarno, szczęście odgrywania na krótki moment języczka u wagi w tej lub innej konstelacji parlamentarnej. W takiej osobliwej okoliczności wiedziano, ze jest obowiązkiem zgłosić się do sfer decydujących o jakąś koncesję, czasem dla Narodu, czasem dla ludu, czasem dla grupy, czasem dla siebie. To zależało od smaku.
      Skoro tym posłom przypadło w udziale redagowanie Konstytucji w wolnej Warszawie, uważali, że skoro wolność wybuchła, to przede wszystkim ich wolności muszą być rozszerzone do jak najszerszych granic. Skoro w obcych parlamentach prerogatywy posłów polskich cenne były z punktu widzenia narodowego, to trzeba te przywileje tylko teraz po trzykroć pomnożyć, a Ojczyzna będzie uszczęśliwiona. Jak wolność, to wolność ! Debata konstytucyjna w Sejmie Suwerennym była zabawą, podczas której prawa strona Izby udawała demokrację parlamentarną z pasji do „Pana Piłsudskiego”, a lewa strona była wtedy wprawdzie zwolenniczką namiętną Naczelnika Państwa, ale sądziła, że nie może przeciwstawiać się obdarowywaniu Sejmu coraz to nowymi podarunkami bez urażania bogini wolności, która w pojęciu lewicy jest istotą na tyle nierozsądną, że nigdy nie ma dość ofiar i przywilejów.
       Cóż dziwnego, że debaty konstytucyjne, tak w Sejmie Suwerennym prowadzone, nie przyczyniły się w niczym do uświadomienia sobie przez społeczeństwo problemu organizowania Państwa. Jeśli dziś tak często ze strony zwolenników jak najbardziej rozszerzonego parlamentaryzmu mówi się o nim, jako o cudownym i niezawodnym środku pedagogicznym, wychowującym masy, to trzeba stwierdzić, że Sejm Suwerenny przez swoje cztery lata debat konstytucyjnych był tu pedagogiem jak najgorszym.
      Zagadnienie ważności problemu konstytucyjnego stało się żywym dla społeczeństwa dopiero wskutek bolesnych przedmajowych doświadczeń. Opinia reagowała na nie w sposób świadczący o tym, że jest wiedziona trafnym instynktem. Wiedziała, e jest źle, ale pytanie, jak należy poprawić, stawało się dla niej wskutek braku doświadczenia i braku jakiejkolwiek tradycji pytaniem kłopotliwym. Stąd bardzo często, jako jedyne remedium, znajdowała ona to, by ktoś inny za nią te sprawy rozstrzygnął.
      Dotychczasowe doświadczenia, nabyte w okresie redagowania przez Sejm Suwerenny Konstytucji, wskazują, że pozostawianie w tej dziedzinie sfer poselskich bez kontroli i nacisku opinii jest rzeczą aż nadto zawodną.
      W bardzo wielu ugrupowaniach sejmowych wyrabia się specjalna psychologia poselska, która spokojnym i rzeczowym rozważaniom nad zagadnieniami ustrojowymi w zupełności nie sprzyja.
      Część posłów zapewne zupełnie szczerze wierzy, że lud i poseł to są pojęcia nieledwie identyczne. Gdy ktoś przywileje posłów czy Sejmu chce ograniczyć, ten w pojęciu ich dopuszcza się zamachu na prawa ludu. Kto krytykuje posłów, ten utracił wiarę w lud, który ich wybiera. Każde wystąpienie posłów ma być wiernym i bezpośrednim odbiciem woli mas itd. itd. Są to przeskoki myślowe, odskakujące bardzo daleko od rzeczywistości.
      Kto żyje wyobrażeniem, że jest w każdej chwili heroldem, zwiastującym wiernie wolę ludu, posłannikiem od mas, pomazańcem, którego kartki wyborcze namaściły olejami świętymi i który mniema, że to znamię przez całą jego kadencję i przy wszystkich wystąpieniach nad najrozmaitszymi kwestiami wiecznie na nim i niezatarcie pozostaje, dla tego, oczywiście, wszystkie prawa są za szczupłe. Ta część posłów jest przekonana, że spełnia rolę pedagogów, przez których masy uczą się poczucia odpowiedzialności za Państwo. Równocześnie są oni w swym mniemaniu cherubinami, stojącymi na straży spokoju w Państwie, gdyż bez nich, bez spełniania przez nich misji, wszystkie spory i tarcia musiałyby się przemienić w jednej chwili na żagiew rewolucji. Kto oczywiście w sobie nagromadził tyle godności, kto poczuł się w sobie i kapłanem i pedagogiem i stróżem pokoju, ten oczywiście w swoim mniemaniu nie może się zgodzić na żadne ograniczenie swoich praw, gdyż uważa, że w ten sposób swojej misji w stosunku do ludzkości spełniać nie jest w stanie i ludzkość ta bez niego w przepaść pogrążyć się musi.
      Biorę tu pod uwagę tylko tę część posłów, którzy może w sposób zupełnie szczery popadają w mistycyzm na temat swoich misji poselskich, mistycyzm, który każe im zapominać, że obok władzy prawodawczej musi istnieć w każdym państwie i czynnik wykonawczy i jeśli rolę posłów w taki sposób się wyolbrzymi – nie stanie już miejsca dla władzy wykonawczej, a wtedy lud, mimo nieograniczonych praw dla swoich kapłanów, szczęścia nie dozna.
      Pomijam zupełnie tych posłów, którzy do mistycyzmu nie są skłonni i ujmują posiadanie mandatu poselskiego z o wiele bardziej przyziemnego punktu widzenia.
      Przy takim nastawieniu psychicznym nie można się dziwić, że dla bardzo wielu posłów każda myśl rewizji Konstytucji, która by nie szła w kierunku większego jeszcze uprzywilejowania praw Sejmu, napotyka zaciętych przeciwników, którzy wszystko chcą zrobić, by do tej rewizji Konstytucji nie dopuścić. Niechęć większości posłów do traktowania rewizji Konstytucji, choć ona była przez Konstytucję Marcową temu Sejmowi zleconą, jest bardzo widoczna. Muszę przypomnieć tu te objawy, które o tej niechęci świadczą: wtedy, gdy pojawił się projekt BBWR rewizji Konstytucji, od razu posypały się rezolucje klubów partyjnych, w których wyszukiwano najostrzejszych wyrażeń dla dyskwalifikowania projektu konstytucyjnego. A więc miał on wprowadzić samowładztwo i samowolę administracji i policji, miał być projektem gwarantującym przewagę armii, zamachem reakcji, satrapią wojskową, upodleniem ludzi, terrorem moralnym, oddaniem społeczeństwa na łaskę i niełaskę sfer rządzących, projektem zrobionym tylko dla jednostki lub dla mafii itp. Nagromadzenie tylu ostrych słów potępienia miało służyć za usprawiedliwienie, że do rozważań nad rewizją Konstytucji zasiąść spokojnie nie można i że nie widzi się żadnej ścieżki, żadnego mostka łączącego przepaści.
      Kiedy ze strony BBWR pojawił się wniosek, by dla przygotowania prac konstytucyjnych komisja konstytucyjna, mimo zamknięcia sesji, obradowała nad projektami zmian, wniosek ten został odrzucony. Znaleziono motyw, może pod względem formalnym i słuszny, że wtedy, gdy sesja jest zamknięta, sejmowa komisja funkcjonować nie jest w stanie. Ale było to postawienie sprawy najzupełniej formalnie. Nic by się nie stało, gdyby w drodze wyjątku i z wyraźnym zaznaczeniem, że to jest wyjątek, ta komisja, do tego zagadnienia sprowadzająca swoje zadanie, obradowała. Domaganie się sesji nadzwyczajnej pod pozorem, że tylko wtedy to zagadnienie będzie mogło być w komisji konstytucyjnej traktowane, było oczywiście zupełnie obłudne. Gdyby był wówczas Rząd poszedł na zwołanie sesji nadzwyczajnej, to oczywiście o wszystkim by na niej mówiono, ale nie o zagadnieniu konstytucyjnym.
      Ze strony niektórych posłów była podnoszona myśl, że skoro istotnie chciałoby się przeprowadzić zmianę Konstytucji, to nie można by obrad ograniczać do debat ściśle formalnych, ale że trzeba tę sprawę omówić i wybadać szczegółowo na konferencjach, nie mających charakteru oficjalnych komisji sejmowych. Kiedy jednak Prezes BBWR zwrócił się z taką właśnie propozycją w początkach września do klubów parlamentarnych, to tylko wzgląd czysto formalny, że tylko i absolutnie tylko na formalnych posiedzeniach komisji konstytucyjnej można o tej sprawie mówić – podano jako motyw odmowy udziału w konferencji. Nikogo przecież to formalizowanie nie zmyli i każdy doskonale odczuwa, że chodzi tu o wykręcanie się od debat i od rozważania problemu, które dla stronnictw opozycyjnych nie jest wygodne. A teraz, gdy opozycja zapowiada porządek dzienny na najbliższą sesję, to wszystko staje się ważniejsze, aniżeli zagadnienie konstytucyjne, o którym wcale się nie wspomina, tak, jak gdyby ono na porządku dziennym nie istniało i jak gdyby nie było obowiązkiem tego sejmu zająć się tą sprawą.
      Taktyka stronnictw opozycyjnych polega na tym, żeby ustawicznie wynajdywać tematy coraz to inne, byle tylko zagadnienie konstytucyjne zepchnąć z porządku dziennego.
Od roku taką gratką i konikiem, na którym harcować można, i który ma uwagę zupełnie zaabsorbować, jest sprawa dodatkowych kredytów za rok 1927/28. Jedna i ta sama sprawa wyciągana jest w coraz to innych formach. Naprzód była ona wałkowana w swej prostej postaci, potem w formie wniosku o postawienie byłego Ministra Gabriela Czechowicza przed Trybunałem Stanu, potem w formie wyroku Trybunału Stanu, wreszcie ostatnio w formie sprawozdania Izby Kontroli. Jeden to i ten sam bigos, tylko czwarty raz już odgrzany.
Dzisiejszy list pana Stanisława WRÓBLEWSKIEGO (Prezesa Najwyższej Izby Kontroli), ogłoszony w prasie, uwalnia mnie od kwalifikowania tych, którzy cytując wniosek Izby Kontroli, zapomnieli przytoczyć dokończenie zdania.
      Stronnictwa opozycyjne od roku starają się udowadniać, że Rząd uchyla się od kontroli ciał ustawodawczych w kwestiach finansowych.
      Nikt, ani z Rządu od maja 1926, ani nikt spośród szeroko pojętego tzw „obozu rządowego”, nie stawiał nigdy znaku zapytania nad prawem ciał ustawodawczych do uchwalania budżetu i do wykonywania przez te ciała kontroli nad wydatkami. Muszę z całym naciskiem podkreślić, że cała walka, która przelewała się burzami w kuluarach, podczas poprzedniej sesji budżetowej, tyczyła się nie czego innego, tylko terminu, w jakim ustawa o dodatkowych kredytach ma być wniesiona.
      Rząd obecny, zgodnie z oświadczeniem byłego premiera Kazimierza BARTLA, wniósł ustawy o dodatkowych kredytach i nie mam żadnego faktu, który by świadczył o tym, że Rząd uchyla się od kontroli ciał ustawodawczych w kwestiach finansowych.
Posłowie, którzy wykręcają się od rozważania sprawy konstytucyjnej i chcą załatwienia jej ad calendas graecas odroczyć, nie mają żadnego czucia z tymi masami, o których tak chętnie mówią, gdyż gdyby to czucie posiadali, to wiedzieliby, że to zagadnienie w szerokich sferach społeczeństwa żyje i że ono najszybszego załatwienia tego problemu się domaga. I jest w tym istotnie trafny instynkt mas. (Oklaski).
      Mówiłem już raz publicznie, że Polski nie stać na luksus posiadania źle zorganizowanego Państwa i choćby nie wiedzieć, ile państw miało swe ustroje niedostatecznie gwarantujące siły ich państw, nie mogą te przykłady obce w żaden sposób nas rozgrzeszyć od konieczności naprawy naszego ustroju. Niestety, nie tylko my, ale i wszyscy na świecie są przekonani, że nasze geograficzno – polityczne położenie wymaga od nas lepszej i silniejszej organizacji państwowej, niż je mogą mieć inne narody. Nie jesteśmy ludźmi, którzy żyją straszakami, nie jest w naszym zwyczaju lękać się byle czego, ale niemniej musimy przyznać, że niepokój ogarnia na myśl, gdybyśmy z taką organizacją ustroju Państwa, w jakiej się dziś znajdujemy, znaleźli się w chwilach ciężkich. I proszę przez te chwile ciężkie nie rozumieć tylko czasu wojny. Nikt nas nie jest w stanie zaasekurować od tego, czy w jakiejś chwili nie zostaniemy naciśnięci gospodarczymi czy politycznymi presjami. Za późno będzie wtenczas myśleć równocześnie i o odpieraniu nacisków i o zmienianiu ustroju, co do lekkich operacji nigdy nie należy. Nie zapominajmy również o tym, żeśmy pracy scalenia byłych trzech dzielnic w jedną zwartą pod względem gospodarczym i organizacyjnym Polskę jeszcze nie dokończyli i że to zadanie trudne tylko przy ciągłości polityki może być racjonalnie osiągnięte. Musimy wreszcie zabezpieczyć się przed nawrotem stosunków, jakie przeżywaliśmy przed majem 126 r.
      Ten obóz, który nie chce zmiany Konstytucji, musi wbrew swemu dawnemu stanowisku upiększać czasy przed rokiem 1926 i do nich zezem tęsknym strzelać. Liczy on widocznie na bardzo krótką pamięć w Polsce. Z tego obozu wyszedł argument, że tylko dwa gabinety w Polsce: Władysława SIKORSKIEGO i Artura ŚLIWIŃSKIEGO zostały obalone przez vota nieufności. Reszta gabinetów miała kłaść się tylko siłą własnej bezradności. Jest to synteza historyczna bardzo wątpliwej wartości. Były oczywiście gabinety, które kładły się pod ciężarem własnej bezsiły. Któż jednak rodzicielem ich bezsiły był, jeśli nie Sejm ? On to, nie mając większości stałej, wyszukiwał ludzi, o których wiedział z góry, że są słabi, ale właśnie dlatego,że byli słabi i bez większego charakteru, mogli zasiąść na fotelach ministerialnych. Były gabinety, które nie na skutek formalnego głosowania, ale wskutek kuluarowych takich lub innych przesunięć musiały składać swoje portfele, choć im formalnie votum nieufności nie uchwalono. Były wreszcie gabinety, które upadały dlatego, że jednocząc sobie coraz to inne grupy sejmowe, wszystkie karty w końcu z rąk swych oddały i nic już więcej do oddania nie posiadały. Gdyby metodom przed majowym kres nie został położony, mielibyśmy w tych ostatnich czterech latach nie jeden, jak to jest istotnie, Rząd, ale tych rządów co najmniej kilkanaście.
      Do bolesnych doświadczeń w polityce wewnętrznej doprowadziło nas to, żeśmy kryzysu, spowodowanego preponderancją władzy ustawodawczej nie umieli, mimo dzwonów alarmowych na czas opanować, zawrócić spokojnie z błędnej drogi i że rzeczy doszły tak daleko, iż tylko głęboki wstrząs mógł Państwo ratować.
      Byłoby rzeczą dziś o wiele praktyczniejszą ani nie przechodzić nad wypadkami do porządku dziennego, ani nie tworzyć sobie w głowach tej luki w dziejach naszej niepodległości, ani nie przeredagowywać tego faktu na swoje kopyto, ale wyciągnąć stąd logiczne konsekwencje i chronić się przed powtórzeniem przedmajowego chaosu z rewidowaniem Konstytucji.
Jest to tym bardziej konieczne, że nikt dziś nie podejmie się zapewniania nikogo, iż w najbliższych latach będziemy mieli na pewno znaczną i stałą większość.
Łatwiej jest dziś wśród listków różanych łączyć dziobki najprzeciwniejszych obozów, łatwiej jest znaleźć takt wspólny w zadzierzystym hołubcu, niż w marszu po grudzie codziennych praktycznych problemów.
      Czasami zdaje się, że najlepszą kwalifikacją dla pewnych polityków w Polsce jest opaska na oczach, pakuły w uszach i pamięć kilku miesięcy nie przekraczająca. Tak uzbrojeni mogą się beztrosko oddawać namiętnościom chwili i cudnym swym marzeniom wodze puszczać. Watą szczelnie zakneblowane uszy nie chcą przypomnieć sobie ani huku armat, ani wiwatów na cześć Marszałka Piłsudskiego, gdy do Warszawy niespełna lat temu cztery wchodził. Rychło patrzeć, a wypadki majowe do legendy zostaną zakwalifikowane.
      Przecież wypadki te nie były niczym innym, jak tylko protestem przeciw tej możliwości, że czysto parlamentarna metoda tworzenia rządu, że branie za podstawę tylko arytmetycznej większości sejmowej może doprowadzić – jeżeli Prezydent nie ma decydującego głosu – do powstania rządu, który przez olbrzymią większość społeczeństwa musiał być uważany za prowokację. Była wtedy parlamentarna większość, byli pomazańcy ludu, którzy uważali się w prawie reprezentować w myśl swoich zasad większość ludu, a przecież było rzeczą jasną, że w istocie nie reprezentowali nikogo.
      Jeśli ktoś dzisiaj twierdzi, że opinia przyklasnęła wypadkom majowym w nadziei, że ma to być początek pogłębienia rewolucji w duchu społecznym, to to jest po prostu nieprawda. Ci, którzy wiwatami i oklaskami witali Marszałka Piłsudskiego przy wejściu Jego z Pragi na Plac Zamkowy, ci nie myśleli na pewno, że za chwilę zacznie się walka o głębokie reformy społeczne. Nikt wtedy nawet tych głębokich reform społecznych, jako hasła, nie wyrzucał – i był w tym trafny instynkt społeczeństwa, który czuł, że przy słabej organizacji budowy samego Państwa zamiary reform spalą na panewce, a natomiast więzy państwowe bardzo łatwo trzasnąć mogą.
      Doświadczenie nasze własne, jak i obserwacje zjawisk politycznych w innych krajach wskazują, że ze wszystkich działów Konstytucji wymagają rewizji przede wszystkim te ustępy, które normować mają stosunek władzy wykonawczej do ustawodawczej, a więc mówią o zadaniach Prezydenta, Rządu i Parlamentu.
      Nie myślę przeczyć przez to, że istnieją w Konstytucji inne jej działy, które wymagają i rozpatrzenia i naprawy. Jeśli zwróci się uwagę specjalnie na prace ustawodawcze, to wtedy niewątpliwie problem jedno czy dwuizbowości i zagadnienie wzajemnego ustosunkowania się dwóch tych ciał, wysuwają się na plan pierwszy. Można również rozpatrywać ze specjalną uwagą ten dział Konstytucji, który gwarantuje prawa obywateli. Nie chcę, oczywiście, tego działu dyskwalifikować, jest on niewątpliwie niezbędną częścią składową każdej Konstytucji, ale ten dział jest właściwie dość stereotypowy i jednakowo, jeśli chodzi o sformułowania prawne, traktowany nieledwie we wszystkich konstytucjach. Powtarzane są w nich mniej więcej jedne i te same zasady, gwarantujące takie czy inne wolności obywateli, ale z praktyki życiowej wiemy doskonale, że nie w sposobie sformułowania tych zasad, a od umiejętności wprowadzenia ich w praktyczne życie zależy to, czy te zasady dają coś obywatelowi, czy też nie. Uprawnienia te rozszerzają się i nabierają treści przez życie dnia codziennego, przez jego praktykę i takie lub inne sformułowanie praw obywatela niewiele w życiu realnym los tego obywatela może zmienić. Gdybyśmy dziś mieli np. w rządzie koalicyjnym Ministra Spraw Wewnętrznych z ugrupowania narodowo-demokratycznego, to mimo paragrafów Konstytucji, owianych tolerancją, nie mógłby on tak bardzo przeciwstawić się temu, by przynajmniej raz do roku w jakimś mieście trochę żydków nie poturbowano. Coś dla pokrzepienia serc swoich wyznawców musiałby przecież zrobić. Rozpatrywanie Konstytucji wyłącznie pod kątem widzenia deklaracji praw człowieka musi dziś uchodzić za wybijanie drzwi otwartych lub za anachronizm, trącący myszką.
      Najbardziej aktualnym jest problem stosunku Rządu do Sejmu. W systemie pełnego parlamentaryzmu, a więc i w teoretycznej konstrukcji naszej Konstytucji, wychodzi się z założenia, że jedynym skutecznym środkiem niedopuszczania do konfliktów między władzą ustawodawczą a wykonawczą jest wyraźne i zupełne uzależnienie tej drugiej od parlamentu.
      Nie można temu stanowisku odmówić logiki; gdyby nie smutne doświadczenia historii, gdyby nie zupełna świadomość, że słaby Rząd – to oczywista klęska Polski – to istotnie parlamentaryzm najjaskrawszy, kosztem utraty siły Państwa – gwarantowałby nam najlepiej brak ostrych konfliktów pomiędzy władzami. Gdybyśmy poszli tą drogą – poszlibyśmy drogą, jaką od dłuższego czasu idzie parlamentaryzm francuski.
Przy rozdrobnieniu stronnictw – rząd francuski nie miał inne drogi – skoro jest w swoim istnieniu uzależniony od każdorazowych nastrojów swej Izby Deputowanych – jak tylko ciągłe sprawdzanie tych nastrojów przez wytworzenie zwyczaju stawiania votum zaufania przy każdej, choćby najdrobniejszej kwestii, chociażby ona tyczyła tylko porządku obrad Izby Deputowanych. Jest to metoda, która dla naszego życia państwowego byłaby bardzo niebezpieczną. Statystyka zmian gabinetów we Francji daje obraz, że w przeciętnie gabinet francuski nie trwa dłużej, aniżeli pół roku. Jeśli więc praktyka francuska ma chronić rząd przed zarzutem, że nie ma za sobą poparcia Izby, to ta praktyka równocześnie kładzie zupełnie na łopatki wszelką ciągłość władzy i musi doprowadzić do nieustannych kryzysów gabinetu. Polska już była weszła na tory zupełnego naśladownictwa Francji, i skutek praktyczny był taki sam, gdyż jeśli odliczymy trzy i pół roku ostatniej faktycznej stałości Rządu, to i dla Polski wypadnie, że przeciętnie Rząd istniał tylko pół roku.
      Są jakieś więc dla krajów czysto parlamentarnych nieledwie astronomiczne terminy upadania gabinetów.
      A przecież szereg czynników sprawia, że stałość rządów musiałaby być w Polsce jeszcze bardziej problematyczna, aniżeli we Francji.
      Jeżeli we Francji trafiają się gabinety, które potrafią dłuższy czas utrzymać się na swych stanowiskach i prowadzić jakąś politykę konsekwentną, to trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że umożliwia to zjawisko we Francji tylko to, że dyscyplina partyjna wśród stronnictw politycznych francuskich prawie, że zupełnie nie istnieje. Ta słabość więzów partyjnych umożliwia opanowywanie sytuacji przez silne jednostki; czyni to, że mowy, wypowiadane w parlamencie francuskim, mogą mieć jakieś znacznie i wpływać na bieg życia, gdyż tu właśnie mówca liczy nie na co innego, jak tylko na przekonanie tzw. saxons, to jest tych, którzy są niekarni w swych stronnictwach i którzy wbrew nakazom klubów, zalecających opozycję, głosują w najrozmaitszych wypadkach właśnie za Rządem. W ten sposób tradycjonalnie wytworzyła się we Francji nieledwie metoda, że rząd utrzymuje się raczej głosami niekarnych z opozycji, aniżeli głosami swych bezpośrednich zwolenników. Tej metody w Polsce absolutnie próbować nie można. Jeśli u nas wie się o stanowisku kilkunastu liderów partyjnych, wszelkie wypowiadanie mów w naszym Sejmie jest pracą najzupełniej bezużyteczną. Z góry wiadomo doskonale o tym, że nikogo się tutaj nie skłoni do innego głosowania. Mowy, wypowiadane w Sejmie, mają charakter tylko deklaracji. Deklaracje te składają zarówno liderzy stronnictw, jak i reprezentanci Rządu. O przekonywaniu mowy być nie może. Nie jest to zupełnie rzeczą przypadku w Polsce, że przez pewien czas konwenty seniorów wyrastały do wielkości ciała zupełnie decydującego , do oligarchii kilku prezesów klubów. U nas dyscyplina partyjna polega nie tyle na zwartości ideowej obozu, ile na jak najostrzej przeprowadzonej zasadzie solidarnych na zewnątrz wystąpień. Poseł, który by zwyczaj taki złamał, otrzymałby czarną kreskę i przy następnych wyborach na żadnej liście tego stronnictwa by go nie umieszczono; straciłby on wskutek tego raz na zawsze nadzieję, że lud może go na swego reprezentanta pomazać i byłby srodze pokarany, że raz śmiał głosować według własnego przekonania.
      Wreszcie jeszcze jedno trzeba o naszych stosunkach powiedzieć: można żyć kulawo i źle w najgorszych formach rządzenia wtedy, gdy są ludzie, którzy o tych złych formach zdają sobie sprawę i przez poczucie odpowiedzialności, przez siłę swego charakteru, wytwarzają możliwość jakiegoś klecenia spraw państwowych. Nasi liderzy partyjni, którzy po największej części od 10 lat siedzą już w swoich pierwszych ławach i dopóki ta ordynacja wyborcza istnieje, mają wszelkie szanse dożycia na tych ławach jak najbardziej sędziwego wieku, niestety, nie wykazują tej siły, którą muszą mieć przewodniczący stronnictw, gdy chcą część odpowiedzialności za Państwo brać na siebie. Przytoczę tu jeden przykład, dość jeszcze aktualny, było rzeczą wiadomą, że w owym czasie, kiedy zwracałem się do marszałka Ignacego DASZYŃSKIEGO z propozycją odbycia konferencji w sprawach budżetowych z przedstawicielami stronnictw politycznych, niektórzy liderzy partii byli zwolennikami takiej konferencji, zostali jednak przez tłumy swe klubowe przegłosowani. Gdyby wtedy kluby nie tak solidarnie, jak to zrobiły, odmówiły swego udziału w tej konferencji, sytuacja może by dziś o wiele inaczej wyglądała i może by niektóre stronnictwa polityczne nie były się znalazły w dzisiejszej sytuacji, w której w piętkę gonią.
      Wewnętrzna struktura stronnictw wygląda u nas w sposób taki, że nad decyzjami klubów nie panuje silna i odpowiedzialna indywidualność. Decyzja oddana jest namiętnościom tłumów klubowych i od tych namiętności uzależniona. Równocześnie, po zapadnięciu decyzji obowiązuje dyscyplina, której pilnuje z dotkliwym biczem nasza ordynacja wyborcza. Nasz lider nie bierze sam pełnej odpowiedzialności na siebie, a natomiast wymaga żelaznego posłuchu. Ten system kumuluje wszystkie złe strony życia parlamentarnego, jakie sobie tylko można wyobrazić.
      Ale nasi naśladowcy parlamentaryzmu francuskiego, jego złych dla nas stron, albo nie chcą widzieć, albo przykładu Francji nie uważają dla siebie za miarodajny.
      O naszej strukturze socjalnej i narodowościowej, o naszej ordynacji wyborczej, jeszcze bardziej uniemożliwiającej dojście do większości parlamentarnej, o naszych stosunkach w środowiskach partyjnych, które sprawiają, że stronnictwa polskie nie mają żadnego dopływu świeżych młodych sił i skazane są na brak silniejszych indywidualności – o tym wszystkim, co tak kapitalnie różni nasze stosunki od stosunków francuskich i to na naszą niekorzyść – o tym się nie mówi – mówi się natomiast, że nietrwałość rządów francuskich nie jest miarodajną dla oceny ustroju – bo oto parlamentaryzm w Anglii takich ujemnych stron jest pozbawiony.
      Ale czyż istnieje naprawdę jakaś analogia między naszymi stosunkami a stosunkami angielskimi ?
      Stałość i ciągłość władzy w formach czystego parlamentaryzmu jest możliwa, ale wtedy tylko, jeśli istnieje stała większość, przynajmniej na jedna kadencję parlamentarną. Tak było w Anglii, dopóki istniały dwa stronnictwa i do tegoż czasu o kryzysie parlamentaryzmu nie było w tym kraju mowy. Gdyby można było pocieszać się perspektywą scalania się stronnictw, stwarzania większych obozów czy bloków – nie dla zagadnień negatywnych, bo te bloki są bardzo łatwo zawierane, ale dla celów pozytywnych, to moglibyśmy trwać w nadziei i czekać, kiedy te marzenia się ziszczą. Musielibyśmy więc wtedy pójść za przykładem anglosaskiej rasy, która wiedziona swoim praktycznym zmysłem – partii nie tworzy na podstawie różnicy całych światopoglądów, ale na płaszczyźnie konkretnych i aktualnych zagadnień. Od tego procesu jesteśmy bardzo dalecy i dlatego nikt dziś w sposób sumienny nie mógłby asekurować nas przed niebezpieczeństwem utrzymania dotychczasowego rozproszkowanego przedstawicielstwa narodowego.
      A jeśli taj jest, narażeni jesteśmy na długie okresy czasu na brak stałej większości, większości formowanej dla celów pozytywnych i praktycznych. W tych warunkach trzeba z góry to sobie powiedzieć – o stałości i ciągłości władzy wykonawczej, o ile miałaby ona być najściślej i wyłącznie uzależnioną od woli Sejmu, marzyć nie można. Co to w rezultacie dać musi ? - Szefowie gabinetu i ministrowie muszą zamienić się na paromiesięcznych najwyżej mężów stanu. Słusznie ktoś powiedział: - Czyż tacy mężowie stanu będą umieli kiedykolwiek ważyć się na sianie tego, co wyróść ma dopiero z czasem ? Co ma na razie pozór przeciwko sobie ? Co nie pochlebia instynktom szybko zmieniających się większości ? Czyż nie muszą oni zamienić się na żonglerów, którzy wyłaniają się dzięki łasce godziny i którzy tylko ideom dnia pochlebiać muszą, by w nieuchronny sposób zaniedbywać istotne potrzeby Narodu ? Nawet najbardziej odpowiedzialni i bezinteresowni ministrowie, mający poczucie swej wartości i pragnący jakieś zadanie wykonać, musieliby dla utrzymania się przy swoim warsztacie pracy – robić co chwila jakieś uboczne tricki taktyczne celem otrzymania korzystnego votum, by na końcu przekonać się, że cała ich energie zużywa się tylko na fabrykowanie i na wymyślanie coraz to innych, coraz to bardziej sprytnych, coraz to bardziej kompromisowych sztuczek taktycznych.
      Wymarzmy sobie jak najbardziej idealny stan Sejmu w Polsce. Nie ma wprawdzie zdecydowanej większości, ale istnieją tylko dwa obozy polskie, trzeci stanowi nieuchronny w naszych warunkach obóz mniejszości narodowych. Czyż stan ten byłby podobny do tej samej sytuacji, którą dziś posiada rząd angielski ?
      Nie chcę tutaj poruszać problemu mniejszości narodowych; nie ulega dziś jednak najmniejszej wątpliwości, że jeszcze dotychczas, wobec inklinacji ze strony posłów niektórych mniejszości narodowych do traktowania w sposób zupełnie negatywny samego istnienia Państwa Polskiego, szukanie asekuracji dla każdego rządu w głosach tych właśnie przedstawicieli mniejszości byłoby rzeczą niesłychanie niebezpieczną.
      Przy tym musiałyby się wyrobić zwyczaje, jakie tylko wskutek długich tradycji parlamentarnych wyrabiać się mogą. W obecnych stosunkach angielskich, parlament, w którym rząd ma mniejszość, rozumie, że nie może ten parlament mieć takich uroszczeń, które by nie pozwalały rządowi pracować. Dziś parlament angielski zajmuje wobec rządu silnej mniejszości postawę w znacznym stopniu rezygnacyjną, umożliwiając utrzymanie się rządu, gdyż innego praktycznego rozwiązania nie widzi. Gdyby u nas Rząd był w podobnej sytuacji i musiał się liczyć z uzyskiwaniem ciągłej większości, to skazany byłby on na wieczne opędzanie się to od jednej presji politycznej, to od drugiej, a każda z dwóch grup, od których stanowiska zależałoby utrzymanie się Rządu, starłaby się wymusić coraz to inne u tego Rządu koncesje. Byłby to Rząd żyjący w bezustannej atmosferze politycznego szantażu.
      Trzeba sobie wreszcie powiedzieć, że nawet przy najbardziej idealnym stanie, jaki tylko można by sobie przy rządach parlamentarnych wyobrazić, to znaczy przy posiadaniu bardzo znacznej i stałej większości, i wtedy byłoby rzeczą niebezpieczną, gdyby Rząd, który z większości wychodził, stanął na stanowisku, że jest tej większości mandatariuszem. Nie ma przecież takiego obozu, a zwłaszcza tak wielkiego obozu, w którym nie istniały by najrozmaitsze prądy i różnice poglądów. W każdym takim wielkim stronnictwie są zawsze prawe i lewe strony. Gdyby Rząd uważał się tylko za mandatariusza partii, to niewątpliwie musiałby znowu zwracać uwagę na to, czy jest dość sympatyczny i to w każdym momencie dla tej, czy innej części swego własnego obozu rządowego. Sprawowanie władzy pozostałoby dalej utrudnione, musiałoby się pójść i w takiej sytuacji za wzorami angielskimi, w których rząd konserwatywny czy rząd Partii Pracy, czy rząd liberałów, tradycyjnie wytwarza dystans między sobą a swoją własną partią. Rząd kieruje pracami Izby, a nie odwrotnie. Rząd, mimo to że wyszedł z jednej partii, stara się być organem zaufania ogółu wyborców. Partia, która jest przy rządzie, wypowiada się nieledwie raz do roku na kongresie i wtenczas, gdy stanowisko rządu zwycięży, jak obecnie miało to miejsce na kongresie Partii Pracy, kiedy Ramsey MacDONALD uzyskał sukces bardzo minimalną większością głosów, to rząd ten otrzymuje możność rządzenia według swego uznania, bez oglądania się, czy ma takie, czy inne nastroje własnej partii. System angielski bronił się od złych stron kolegialnego załatwiania sprawy nie czym innym właśnie, jak tym, że premier rządu odgrywa w Anglii decydującą rolę, bierze na siebie odpowiedzialność i ten ciężar odpowiedzialności oddają mu lojalnie jego właśni koledzy partyjni. W ten sposób siła rządu i ciągłość jego postępowania jest możliwie jak najmniej na szwank narażoną. Powiedzmy sobie otwarcie, że od tych zwyczajów i form jesteśmy dziś dalecy i nie łudźmy się, ażeby te metody otwartej gry, lojalności w życiu politycznym były w Polsce w najbliższej przyszłości łatwe do zaszczepienia.
      Rozważania moje na temat tych trudności, które muszą powstawać przy preponderancji władz ustawodawczych, doprowadzają do wniosku, że uchronić nas od ciągłych kryzysów i od niszczenia ustawicznego i przypadkowego stałości władzy, może tylko wzmożenie władzy Prezydenta.
    Ten postulat wywołuje burzę wskutek nawyków myślenia, uważanych za rzekomą ostoję demokratyzmu. Dogmaty te, niby tak postępowe, maja tak wiele lat już na swoich barkach, że zdołały dobrze już zjełczeć i skwaśnieć. Musującego młodego wina, grożącego eksplozjami, już dawno nie przypominają.
      Część posłów, która odgrywa rolę liderów naszych partii politycznych, żyje doktryną historyczną zbyt jednostronną. Wszystkie zjawiska ujmuje ona w zbyt szablonowe formuły, które nad wieloma faktami przechodzą do porządku dziennego i które z rzeczywistością niewiele maja wspólnego. Gdy do tego ten jednostronny sposób myślenia połączy się z żargonem agitatora politycznego, to to mixtum compositum tworzy taki likwor, że nim truć można każdy organizm polityczny i każde państwo.
      Nie można upraszczać sobie zagadnienia w ten sposób, jak gdyby wszystko to, co jest zrywaniem z dotychczasową tradycją parlamentaryzmu, było wciąganiem kraju od razu na drugi dzień w przepaść katastrofy, gdyż temu przeczą dziś istniejące fakty.
Najwidoczniej nad zagadnieniem praw parlamentu dominują w tych społeczeństwach jakieś inne wartości.
      Jednym z najważniejszych argumentów, którym przeciwnicy wzmocnienia władzy wykonawczej szermują, jest ten, że taka Konstytucja byłaby zrobiona na korzyść jednostki i grupy rządzącej. Stałą manierą ze strony tych polityków jest robienie z człowieka, który ma być postawiony na czele Państwa i który ma być obdarzony silniejszą władzą – jakiegoś strasznego demona. Prezydent taki zamienia się natychmiast na tyrana, który ma nieograniczoną władzę nad 30 milionami poddanych; będzie on interpretował wszelkie prawo tak, by je łamać; będzie podwyższał podatki w nieskończoność; jest predestynowany do wszelkich złośliwości; wszyscy jego nominaci są jego ślepymi pretorianami; będzie taranem w reku grupy rządzącej, służącym do rozbijania wszystkiego, coby tej grupie mogło się przeciwstawiać; będzie sługą kapitału itp. itd.
      Jakżeż inne barwy dobierają ci sami panowie, gdy malują pojedynczego posła. Ileż cnót ewangelicznych on posiada. Jak w sposób nieledwie mistyczny pojmowana jest jego misja. Jednostronna ta doktryna historyczna każe wierzyć wbrew faktom, jak gdyby wszystko, cokolwiek w świecie stało się dobrego, było wynikiem tylko pracy ciał kolegialnych, którym z chwilą, gdy na ławach zasiądą, Duch Święty nieomylny dyktuje tylko rzeczy dla państwa zbawienne, każdy zaś Prezydent, większą władzą obdarzony, musi jakoby nieuchronnie doprowadzać do bonapartyzmu. Jednostka, której odpowiedzialność jest zawsze ustalona w myśl tej doktryny, jest niczym, dobrze, że niczym i musi być niczym. Wszystko to są ciała kolegialne, partie, kluby, lud, warstwy, masy, których odpowiedzialność rozpływa się zawsze do zera. A przecież wbrew tej doktrynie historycznej, indywidualności w życiu narodu odgrywają olbrzymia rolę tak, że nie tylko w czasach dawniejszych, ale i w czasach dzisiejszego parlamentaryzmu, tylko zjawienie się wielkiej indywidualności na horyzoncie politycznym stwarza możliwość prowadzenia polityki na bardziej rozsądnych podstawach. Historia parlamentaryzmu angielskiego obraca się zawsze koło coraz to innych mężów stanu, którzy cały ciężar polityki na siebie biorą. Trzecia republika francuska zaczyna się od dyktatury Adolfa THIERSA, po której następuje druga z rzędu dyktatura Patrice MAC-MAHONA. W następnych czasach coraz to wyraźniej zarysowuje się fakt, że republika stoi wybitnymi jednostkami. Léon GAMBETTA, na którego tak lubią się powoływać nasi parlamentarzyści, jako szef rządu narażał się izbie deputowanych, która zarzucała mu występowanie w roli dyktatora, a nawet monarchy, nienawidząc jego przemówień autorytatywnych, zwanych z przekąsem mowami tronowymi. Największy kryzys III Republiki, związany z aferą Alfreda DREYFUSA, zawdzięcza swoje przezwyciężenie rządom Pierre-Marie-René WALDECK – ROUSSEAU, który stworzył rząd obrony republikańskiej. Następnie na czoło wysuwa się Georges CLEMENCEAU, potem Henri POINCARÉ.
      Wielu z dzisiejszych polityków darzy nienawiścią Marszałka Piłsudskiego nie tylko za taką lub inną Jego politykę, ale za to, że śmiał swoją działalnością i swym znaczeniem zaprzeczyć naocznie doktrynie historycznej, która wartości jednostek nie chce widzieć, by nie były one konkurentami jej bożków – ciał kolegialnych.
      Można oczywiście nie podzielać wiary, że w każdym czasie znachodzą się geniusze, którzy prowadzą naród ku świetlanej przyszłości, ale jeśli tak jest, to logicznie biorąc, nie należy szerzyć paniki, że same paragrafy konstytucyjne wystarczą, by rodzić Napoleonów jednego za drugim. Będą prezydenci na pewno o nierównej wybitności, jednak prezydent będzie pewną siłą intelektu, czy charakteru, to po cóż obwarowywać go takimi zaporami, by musiał na formalnych przeszkodach załamać się, zniechęcić i nie dać z siebie tych sił, które w interesie społeczeństwa powinny być bardziej ekonomicznie, aniżeli w tarciach zużyte. To straszenie i robienie z każdej jednostki rządzącej czarnego diabła, ten styl apokaliptyczny, w który przy omawianiu tej sprawy się wpada, jest wynikiem tego, że wielu z tych polityków, którzy dziś liderują stronnictwom, nie miało nigdy sposobności dotknąć się chociażby na krótki moment do tej atmosfery, która w każdym państwie, niezależnie jakie ono jest, musi panować w sferach decydujących. Nie znają ci panowie tego ciężaru, który spada na piersi każdego z chwilą, gdy musi brać na siebie odpowiedzialność, która bawić mu się w złośliwego chochlika ani na jeden moment nie pozwala.
      Argumentem, który stale powtarzany jest przeciwko idei wzmocnienia władzy wykonawczej, jest to, że nieuchronnym jakoby skutkiem takiego postawienia sprawy byłoby oddanie przemożnego wpływu biurokracji. O wszystkim będzie, jak mówiono w debatach sejmowych, rozstrzygać biurokrata: wojewoda, generał, komendant policji. Jeśli ten argument ma być prawdziwy, to w krajach czystego parlamentaryzmu wpływy biurokracji powinny być sprowadzone do minimum. Tymczasem wcale tak nie jest. Tam, gdzie gabinety zmieniają się często, tam z natury rzeczy powstaje co chwila próżnia, która z konieczności zapełniana jest właśnie nie przez kogo innego, jak przez czynnik biurokratyczny, który jeden pozostaje niezmieniony. Biurokracja, ta, której szefowie co pół roku się zmieniają, pozbawiona kierownictwa naczelnego, jest zmuszona sama z siebie tworzyć normy postępowania. Tylko dzięki tej biurokracji, samej się niejako rządzącej, kryzysy gabinetowe nie powodują wstrząsów w administracji u dołu. Ileż melancholii jest w słowach francuskiego autora Emila FAGUETA, mówiącego o tym zagadnieniu: „Gabinet co sześć miesięcy, to reguła. Jak każda rzecz, i ta ma swoje dobre strony. Wobec tych efemerycznych ministrów, stała administracja pozostaje dość silna i ministrowie nie mają czasu na to, aby stać się bardzo destrukcyjnymi, ale też i nie mają czasu, aby uczynić coś nowego. Żadna reforma nie jest możliwa w tych warunkach, żaden postęp. Wszystko jest przestawione. Posłowie administrują, a ministrowie
nie administrują; posłowie spędzają życie w ministerstwach, a ministrowie w parlamencie. Każdy jest bez ustanku tam, gdzie nie powinien być, a nie tam, gdzie powinien”.
      Nie ulega przecież najmniejszej wątpliwości, że w kraju klasycznego parlamentaryzmu, o którym marzą nasi politycy, we Francji, biurokracja posiada olbrzymie znaczenie i nikt temu nie przeczy. Jeżeli jednak tam ten wpływ biurokracji nie jest tak groźny, a nawet oceniany jest, jak widzieliśmy, za zbawienny, to dlatego, że biurokracja ta, zorganizowana przez Napoleona III, potrafiła utworzyć tradycję nie najgorszą. Szanuję pracę naszych urzędników, nie wierzę jednak by oni, pozbawieni kierowniczej reki, mogli być z powodu braku u nas długoletniej tradycji administracyjnej czynnikiem, który wśród ustawicznych kryzysów utrzymałby jakąś jednolitą linię postępowania i ciągłość władzy u dołu. Przy niestałości władzy można by się obawiać nawrotu u nas tej choroby, jeszcze tak niedawnej, a polegającej na tym, że w każdym województwie, w każdym powiecie inne jakieś wpływy polityczne by rządziły. Wtenczas właśnie może dojść do tego, że każdy biurokrata, każdy wojewoda, czy komendant policji według coraz to innych inspiracji politycznych będzie załatwiał sprawy na swym terenie, tworząc z Polski taką mozaikę różnolitości postępowania, że z tego tylko chaos najkompletniejszy wyjść może. Ten właśnie biurokrata gdyby nie potrzebował liczyć się z ciągle zmieniającymi się ministrami, szukałby trwałości swego stanowiska w protekcjach partii. Jeśli więc się straszy kogoś biurokracją, to na pewno biurokracja przy silnym rządzie jest niebezpieczeństwem o wiele mniejszym.
      Jeżeli tak silnie podkreślam, że w zagadnieniu rewizji Konstytucji za rzecz najważniejszą uznane być musi inne, niż dotychczas, ułożenie stosunków pomiędzy Prezydentem, Rządem a Sejmem, to jednocześnie stwierdzić muszę, że ta myśl przewodnia różni nas w sposób zasadniczy od opozycji z prawej i lewej strony.
      Biorę pod uwagę te formalne wnioski, czy poprawki, które zostały zgłoszone do projektu Konstytucji, widzę na przykład, że zagadnienie to nie zostało zupełnie poruszone przez Klub Narodowy, który prócz ustępu odnoszącego się do uchwalenia votum nieufności wcale się tym zagadnieniem, które uważam za najważniejsze, nie interesuje.
      Klub Narodowy przez swoją propozycję co do Rady Stanu, jako organu opiniodawczego, postulat równouprawnienia Sejmu i Senatu, przenosi cały ciężar zainteresowania raczej na zagadnienie naszej pracy legislacyjnej ciał ustawodawczych, aniżeli na ten punkt, o który mi najbardziej chodzi.
      Całą nadzieję usprawnienia naszego życia państwowego pokłada się w tych uwagach w reformie ordynacji wyborczej. Jeżeli ktokolwiek cudu uzdrowienia stosunków między władzą wykonawczą a prawodawczą spodziewa się po zmianie ordynacji, to cud ten na pewno nie nastąpi.
      Myśl zaś o ograniczeniach praw obywatelskich, o podziale obywateli na kategorie, to są to eksperymenty najeżone ryzykiem, którego nie można lekceważyć.
      Wiem, że czego ta partia nie głosi, jest z góry skazane na potępienie. Wiem, że gdyby prawica miała pewność, że Prezydent będzie narodowym demokratą, zgodziłaby się natychmiast na wzmocnienie władzy wykonawczej.
      Obawiam się, czy biorąc wniosek o rewizję Konstytucji tzw lewicy, nie jestem, nie wyłączając tych, którzy się pod tym wnioskiem podpisali, jedynym człowiekiem, który ten projekt bierze poważnie. Projekt ten dotyka kwestii stosunku władzy wykonawczej i ustawodawczej, ale idzie wprost w przeciwnym kierunku od tego, który uważam za jedynie dla Państwa pożądany. Daje on tylko nowe prerogatywy Sejmowi i konsekwentnie przeprowadza ideę obradowania Sejmu w permanencji kosztem utraty praw Prezydenta, jakie dotychczas posiadał. Ta permanencja Sejmu idzie aż do granicy, niespotykanej gdzie indziej, że Sejm istnieje właściwie nawet wtenczas gdy już zarządzone są wybory. Idea ta wynika z przekonania, że im więcej mów, tym więcej szczęśliwości spływa na głowy społeczeństwa.
      Rewizja Konstytucji może być, mimo niewątpliwie skomplikowanego charakteru tego zagadnienia, rozwiązana bez wstrząsów, jeżeli,jako powszechne kryterium, przyjętą zostanie zasada naczelna: utrzymanie siły Państwa przez zapewnienie mu silnego i trwałego Rządu. Zasada ta jest przez nas stawiana bez kompromisu. Jeśli temu kryterium nie zostaną inne zasady podporządkowane, to wtedy oczywiście do żadnego ładu w swarach o ustrój Państwa nie będziemy w stanie dojść. A jeśli podnoszę tę zasadę, jako zasadę naczelną, to kieruje mną nie tylko poczucie racji stanu, ale także i wyczucie instynktu szerokich sfer społeczeństwa (oklaski). Dlatego wierzę, że w tych naszych dążeniach opinia społeczeństwa stanie za nami i udzieli nam zupełnego poparcia. Instynkt zdaje sobie sprawę z trudności, jakie przy dzisiejszych stosunkach skomplikowanych daje rządzenie, zada rzeczy realnych i pragnie być kierowany wśród tych trudności silną ręką. Jeśli parlamentaryzm polski nie daje w swych najbardziej szerokich ramach gwarancji, że tę siłę dać może, jeśli grozi on prawie na pewno zawodami pod tym względem, to trzeba się zdecydować w sposób bezwzględny na ograniczenie szerokich uprawnień parlamentarnych. Tę zasadę trzeba naprzód przyjąć. Bez jej uznania próba redagowania i uzgadniania poszczególnych artykułów Konstytucji nie może dać żadnych realnych wyników. Nie widzę w tej zasadzie żadnych tendencji antydemokratycznych, idzie ona bowiem w kierunku pragnienia mas, a nie przeciwko nim.
      Nigdy walki o zmianę ustroju Państwa nie były łatwe. Zawsze zmiany odbywały się wśród tarć i walk. Walki te muszą mieć swoje zewnętrzne objawy. Gdybyśmy mieli jednak zaniechać jej dlatego tylko, by druty telegraficzne nie miały tego tematu dla swych depesz, gdybyśmy jej zaniechali tylko dlatego, ze te objawy walki może ktoś przy złej woli przedstawiać za dowody rozprzężenia – to byłaby to taktyka najzupełniej błędna. Lepiej jest przejść przez wstrząśnienia, które chwilowo mogą nawet niepokoić, byle w dogodnym dla siebie czasie wyjść na proste drogi (oklaski huczne), a nie mieć na później niebezpieczeństwa, że z powodu błędów ustrojowych okazać się możemy w momentach cięższych bezsilnymi. A jeśli przy tym sami nie będziemy pomagać w fabrykowaniu alarmujących wieści, to na pewno szkody, które z walki tej powstać mogą, będą mniejsze od tych szkód, które by nam przyniosła rezygnacja z rewizji konstytucji (oklaski).
      Zawsze najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby ta walka odbywała się możliwie na najbardziej ograniczonym odcinku i mogła być jak najmniej wstrząsającą.
      Takie pragnienie jest również i naszą chęcią. Jeżeli jednak znajdziemy na drodze naszych dążeń o poprawę ustroju Polski trudności w postaci uporu, złośliwych niechęci, rozmyślnego obstruowania tej sprawy, to nie będzie naszą winą, jeśli ta walka wywoła na większej przestrzeni tarcia(oklaski). Na pewno wskutek tego, że w chwilowej konstelacji parlamentarnej nie ma odpowiedniej arytmetycznej ilości głosów za rewizją Konstytucji, idącą w kierunku, jaki uważamy za konieczny dla dobra Państwa, nie ustaniemy i nie zrezygnujemy z walki o swe cele, a i te wygramy (huczne i długotrwałe oklaski).
      Mam honor należeć do obozu, który wtedy, gdy przystępował do czynnej walki o niepodległość, był uważany za garstkę szaleńców, rzucających się z motyka na słońce, a mimo tej niewiary nasze było na koniec zwycięstwo.
      Mam to szczęście, że należę do obozu, który wtedy gdy przystępował do czynnej walki o Niepodległość, wierzył w swe własne siły i mimo że nie tylko w głowach dyplomatów istniała linia Curzona, szliśmy po mocarstwowe stanowisko Polski marszami, które wielu ludziom wydawały się ryzykownymi.
      W porównaniu z trudnościami, jakie już przezwyciężyliśmy, trudności, jakie z kolei musimy pokonać, by wolnemu i wielkiemu Państwu dać trwałe podstawy organizacyjne, nie zdają nam się być nieprzezwyciężalnymi. W zadaniu naszym kierowani i wspierani jesteśmy przez siłę i wolę tego Człowieka, który był wodzem naszym w walce o Niepodległość i w walce o nasze granice i w walce o godność wielkiego Narodu. (Oklaski długotrwałe. Okrzyki „Niech żyje Marszałek Piłsudski !)”
      W dzisiejszym naszym zmaganiu się o nowy ustrój Państwa ten sam człowiek, Józef Piłsudski, stoi na czele i nasze będzie zwycięstwo”.


Proponuję posty o podobnej tematyce:
NAJWAŻNIEJSZE WYDARZENIA ROKU 1929
KONSTYTUCJA – ZMIANA
RZĄD ŚWITALSKIEGO
Ponadto polecam korzystanie ze stale uzupełnianych indeksów:
ALFABETYCZNY INDEKS OSOBOWY
ALFABETYCZNY INDEKS MIEJSCOWOŚCI
MIEJSCOWOŚCI – UKŁAD WOJEWÓDZKI
INDEKS PAŃSTW
KALENDARIUM

Brak komentarzy: