Były Premier Świtalski dosadnie o Sejmie

Odczyt Pana Prezesa Rady Ministrów dr Kazimierza ŚWITALSKIEGO 

pod tytułem „DWA DNI W SEJMIE

wygłoszony w Filharmonii Warszawskiej 14 grudnia 1929 r.


Szanowne Panie i Szanowni Panowie !
Chciałbym Państwu podziękować naprzód za to, że Was tytuł mego odczytu nie zniechęcił do przyjścia.
Ilekroć znajdowałem się w sali sejmowej, rozumiałem, dlaczego są w niej posłowie, dlaczego Ministrowie siedzą na swoich ławach, dlaczego przedstawiciele prasy zapełniają mniej lub więcej szczelnie lożę dziennikarską. Wszyscy są ofiarami swych obowiązków.
Podziwiałem jednak zawsze heroizm jakiejś setki amatorów, którzy przychodzą na galerię sejmową nie z obowiązku, ale z własnej i nieprzymuszonej woli. Po kilku godzinach opuszczają swe miejsca z bolesnymi minami najgruntowniejszego rozczarowania i apatycznego znużenia.
Gdybym był namiętnym obrońcą dzisiejszego parlamentaryzmu, postawiłbym natychmiast wniosek, by galerie w salach sejmowych zamurować.
Gdybym był namiętnym przeciwnikiem parlamentaryzmu, domagałbym się rozszerzenia galerii sejmowych do rozmiarów amfiteatru rzymskiego Colosseum i wszystkich obywateli skazywał na odsiedzenie przynajmniej jednodniowego posiedzenia.
Nie będąc ani jednym ani drugim, godzę się z rezygnacją na status quo. Amatorów do galerii sejmowych nie chcę zniechęcać. Volenti non fit iniuria (święta prawda !).
Gdybym jednak Szanownego Państwa zwabił tu dla kontynuowania choćby przez godzinę ostatnich dwóch dni sejmowych, można by mnie snadnie posądzić o nieuprzejmość czy zgoła o sadyzm.
Okrucieństwo byłoby z mojej strony tym większe, że choć ze strony różnobarwnej opozycji wyrzucono dość słów, nie powiedziano w ciągu tych dwóch dni niczego, coby wymagało publicznej repliki z naszej strony.
Ograniczę się do bardzo ogólnej charakterystyki tych 18 godzin ostatniej debaty sejmowej i podzielę się z Państwem swoimi wrażeniami.
Jeśli te dwa dni sejmowe traktuję jako pouczającą ilustrację naszego parlamentaryzmu i demonstrować będę je jako pokaz naszego życia sejmowego, to uprawnia mnie do tego to, że sam pan marszałek Ignacy DASZYŃSKI kilkakrotnie podczas tych 18 godzin sesji sejmowej kwalifikował te posiedzenia, jako historyczne.
Wobec tak autorytatywnego sądu nikt posądzić mnie nie może o tendencyjność, że te 18 godzin podnoszę do znaczenia symbolu. I wolno mi z tych dwóch dni właśnie wyciągać wnioski, w jak złym ustroju żyjemy i jak rzeczą nieodzowną i pilną jest rewizja zarówno nasze Konstytucji, naprawa naszych sejmowych obyczajów, jak i zmiany form życia politycznego.
Oto jest temat mego odczytu.
Zwróćmy uwagę na samą zewnętrzną technikę obrad naszego Sejmu. Od kilku lat utarł się w nim zwyczaj, że przy wszystkich ważniejszych punktach porządku dziennego w tradycyjnym stereotypowym korowodzie wstępuje na trybunę parlamentarną ta sama nieledwie kolejka mówców.
Uszeregowani według liczebności swoich klubów od wielkiego do najmniejszego od kilku lat w tym samym składzie, w tym samym ordynku mówią, deklarują, składają oświadczenia.
Stary strasburski zegar, w którym o każdej godzinie coraz to inne figurynki wyskakują i swe melodyjki wydzwaniają, jest szczytem rozmaitości w porównaniu z tym zardzewiałym, zgrzytliwym, szablonowym mechanizmem sejmowym.
Gdy wszyscy leaderzy wszystkich klubów wypowiedzą swoje deklaracje – wolności trybuny parlamentarnej stało się jakoby zadość i wtedy znowu z mechaniczną akuratnością pojawia się zawsze wniosek o przerwanie dyskusji. Wniosek zostaje przyjęty i w ten sposób sprawa, która się znalazła na porządku dziennym, została rzekomo gruntownie wyświetlona.
Jesteśmy zdecydowanymi przeciwnikami gadulstwa sejmowego. Proszę tego, co mówię, nie rozumieć jako podniety, by tych mówców było w Sejmie jeszcze więcej. Ta jednak szablonowa metoda prowadzenia debat sejmowych nie ma nic absolutnie wspólnego z istotnym wyjaśnianiem sobie czy komukolwiek jakiegokolwiek zagadnienia.
A przecież o to chyba w ciałach ustawodawczych chodzi. Wszak obrońcy parlamentaryzmu ciągle chcą nas przekonać, ile to dobrodziejstw i łask spada na państwa z tego, że istnieje jakaś instytucja, w której odbywa się swobodna wymiana poglądów, jak ta kużnia myśli politycznych jest niezbędna, jak ten pojedynek retorów na szpady słowne jest dla ludzkości błogosławiony, bo bez tego szczęku krzyżujących się argumentów na trybunach parlamentarnych ślepe i brutalne siły społeczne musiałyby znaleźć dla swych walk arenę dla Państwa o wiele niebezpieczniejszą.
Cóż z tej podstawowej zasady parlamentaryzmu zrobiono u nas za karykaturę ! Któż ze słuchaczy sali sejmowej ma wrażenie, że ten korowód jednych i tych samych mówców, z reguły prawie swych poprzedników nie słuchających i wygłaszających z góry przygotowane swoje elaboraty, staje do walki o przekonanie kogoś – tworzy kuźnię myśli, laboratorium poglądów ?
Geneza utworzenia w naszym Sejmie tak śmiesznych form obradowania i ustabilizowanie się ich w liturgię specjalnego polskiego obrządku sejmowego nie jest, niestety, rzeczą tylko przypadku. Sejm, jako całość, nie istnieje, jest on konglomeratem 20 autonomicznych sejmików klubowych, które na trybunie sejmowej przez swoich parlamentariuszy komunikują, jak jedne państwa drugim, swoje noty. Konwent seniorów wcale nie umarł. Ten twór nadal żyje. Korowód tych samych zawsze leaderów wszystkich partii, jako mówców, jest takim samym konwentem seniorów, z ta tylko różnicą, że seniorzy odbywają swoje obrady w jednej izbie. Ale tłum niemych słuchaczy charakteru obrad w niczym istotnie nie zmienia.
W najdziwaczniejsze i najbardziej bezsensowne formy obradowania można wlać oczywiście jakąś treść, o ile deklaranci są odpowiedni.
Odkąd objąłem gabinet, stale i systematycznie w prasie opozycyjnej mogłem codziennie nieledwie czytać domagania się, by zwołać sesję nadzwyczajną. Tyle rzekomo myśli cudotwórczych nagromadziło się na ławach sejmowych, że Rząd według tych opinii popełniał stałą zbrodnię, że nie chciał dać upustu tym zbawiennym radom dla skołatanej Ojczyzny.
Należało się zatem spodziewać, że skoro tama została otwarta, to buchnie rzeka mądrości, zgromadzonych przez 8 miesięcy w sercach i głowach posłów opozycyjnych i jak gejzery trysną myśli, które zaradzą wszelkiemu złu.
Muszę się przyznać teraz, trochę ze wstydem, że z pewnym zaciekawieniem oczekiwałem, jakie to koncepcje zostaną z trybuny sejmowej rzucone w świat polski dla pokrzepienia jego serca, a dla pognębienia Rządu, który tych łatwych, prostych i mądrych wyjść z sytuacji nie umiał znaleźć.
I znowu tę wiarę moją podniecał nie kto inny ale pracowity reprezentant Sejmu, sam pan marszałek Daszyński, który w swoich – wyznam otwarcie – dość częstych w ostatnich czasach enuncjacjach publicznych, mających charakter nieledwie orędzi, zaznaczał i akcentował bardzo wyraźnie, jakie to głębokie problemy wymagają natychmiastowego załatwienia, jak one czekają niecierpliwie, by je ktoś wreszcie z miejsca ruszył i na ubitą drogę realizacji sprowadził.
Chciałem – wierzcie mi Państwo – z zupełnie dobrą wolą wsłuchać się w słowa krytyki, a rady zanalizować i skonfrontować je z realnymi warunkami, jakimi Rząd i kraj w aktualnej chwili rozporządza. Niestety, myśli w słowach nie mogłem znaleźć.
Proszę nie brać tego, co mówię, za zarozumiałość, za twierdzenie, że monopol intelektualny znajduje się w rękach Rządu. Cała beztreściwość wywodów mówców opozycyjnych ma swoje głębsze podstawy.
Panowie ci, idąc ławą na Rząd, nie mogli w momencie, który uważali dla siebie za moment rozgrywki, łamać szyków i zdradzać, że każdy z tych detachements opozycyjnych, że każdy ten oddziałek o coś zupełnie innego walczy, zupełnie inną bronią włada, z zupełnie odmiennych punktów wyjścia wychodzi i do zupełnie odmiennych punktów wyjścia wychodzi i do zupełnie odmiennego celu zdąża. Właśnie dlatego, by nie zdradzić, że są gromadą nieskoordynowanych oddziałków, idących zupełnie luzem, wykrzykujących zupełnie różne zawołania bojowe, nie posiadających żadnego, dosłownie żadnego wodza, który by im jakąś wspólną myśl narzucił i cele skonkretyzował – musieli ci panowie zrezygnować po kolei z każdego argumentu, z każdej myśli, by utrzymać pozory czegoś jednolitego, co jednolitym ani nie jest, ani być nie może.
Świadome swojej słabości, partie opozycyjne do niczego właściwie innego nie dążyły, jak tylko do tego, ażeby jak najszybciej, w tempie jak najbardziej zawrotnym załatwić się dla względów taktycznych naprzód z budżetem, a potem z votum nieufności.
Czyż to nie jest rzeczą charakterystyczną, że pierwsze czytanie budżetu, które zwykle zajmowało uwagę Wysokiej Izby przez kilka posiedzeń, zostało tak sprawnie załatwione w ciągu jednego dnia ! Przecież, proszę Panów, w debacie nad pierwszym czytaniem budżetu, zanim się go odeśle do Komisji, można robić bardzo wiele uwag, które właśnie opozycja ma obowiązek podnieść.
W budżecie, w tej książce, złożonej z nieskończonej kolumny cyfr, można wyczytać, jaką jest tendencja Rządu, jeśli chodzi o gospodarkę narodową.
Wszystkie koncepcje polityczne, wszelkie problemy społeczne są w niej zawarte i każdej opozycji twórczej przedłożenie budżetowe powinno nastręczyć wiele zasadniczych uwag, w których może ona zaznaczyć własny program społeczny i własne plany gospodarcze i finansowe.
Było to jej obowiązkiem tym większym, że już w debacie wszyscy opozycjoniści zapowiadali oddanie swych głosów za votum nieufności, a więc tym potrzebniejszym było ujawnienie przez nich, jak budżet przyszłego Rządu, Rządu, który im będzie dogadzał, ma wyglądać. Lakoniczność w tej materii była zdumiewająca.
Czyż można znaleźć, proszę panów, coś bardziej charakterystycznego, jak właśnie to, że wniosek o votum nieufności nie posiadał dosłownie ani jednego zdania uzasadnienia ? Panowie znacie przecież technikę żargonu politycznego wszelkich wniosków i rezolucji. Panowie wiecie, że wszystkie tego rodzaju akty zaczynają się od sakramentalnego „zważywszy”, by w całym długim potem tasiemcu zdań podrzędnych kondensować zarzuty. Zdania te podrzędne wyglądają często, jak błyski miecza, jak rakiety groźby, jak rozpryskujące się granaty, czasem jak mgły trujących gazów, czasem jak złośliwe petardy z ingrediencjami, powodującymi łzawienie. Tymczasem w tym wniosku, odbiegającym, zaiste, od wszelkich dotychczasowych form, w których kochają się parlamentarzyści i politycy, nie było ani cienia uzasadnienia, ani jeden zarzut nie został sprecyzowany, ani nawet jedna armatka najpodlejszego kalibru nie została wytoczona.
Ta lakoniczność iście spartańska tak odbiegała od dotychczasowych zwyczajów sejmowych, że ten fenomen wymaga wyjaśnienia. Czyżby to miała być kometa, zwiastująca nową epokę w życiu parlamentarnym polskim, w której słowa i czas pójdą na wagę złota, czyż mamy w tym upatrywać zapowiedź lepszej przyszłości na niebie polskiego parlamentaryzmu ? Czy jest to wynikiem tylko ambarasu ? Moje zdumienie było tym większe, gdy do uzasadnienia wniosku o votum nieufności nikt absolutnie z opozycji nie zapisał się do głosu. Niestety, w tym zjawisku nie ma nic z gwiazdy, prowadzącej do poprawy parlamentaryzmu.
Jak wiadomo, wniosek o votum nieufności został postawiony przez ten zespół, który w żargonie kuluarów sejmowych otrzymał nazwę CENTROLEWU. Ten zespół nie był w stanie wystawić wspólnego mówcy, bo nikt nie kwapił się i nikt nie mógł podjąć się tego ciężaru ponad siły, by wypowiedzieć kilkadziesiąt zdań, mogących być przyjętymi przez wszystkich tych, którzy ten wniosek o votum nieufności podpisywali.
CENTROLEW jest istotą, w którą sztucznie się chce wmówić, że żyje. Lew polityków, lew posłów, lew oratorów, lew autorów miliona rezolucji i wniosków – który nie jest w stanie na trybunie parlamentarnej nie już ryku podnieść, ale jedno „zważywszy” mruknąć, ten lew nosi na pewno złośliwie sprzeczne ze swoją naturą przezwisko.
A ponieważ ten CENTROLEW, jeśli chodzi o ilość głosów, i tak jest niewystarczający, by być większością i potrzeba by było brnąć w grzechy sodomskie, kojarzyć go jeszcze z innymi politycznymi monstrami, to było rzeczą na wskroś niesumienną, i jak w Sejmie mówiłem lekkomyślną, obalać coś, czego zastąpić czymś pozytywnym nie jest się w stanie.
Jestem przekonany, że zwracając na to uwagę, spełniłem swój obowiązek niedługo trzeba było czekać, by przestrogi, któreś my wypowiadali podczas debaty sejmowej, sprawdziły się w całej pełni.
Gdyby nie chodziło tu o interesy Państwa, gdyby nie to, że w ten sposób parlamentaryzm, który chcielibyśmy w określonych przez nas formach zatrzymać, został na szwank narażony takim postępowaniem, moglibyśmy tym, co się dzieje, po uchwaleniu votum nieufności, bawić się, jak najlepszą rewietką najlepszego światowego kabaretu. Partie opozycyjne są dzisiaj podobne do swawolnych Dyziów. Teraz żadnego deseniu ze swych kamyczków ułożyć sami nie są w stanie. Każdy z nich inny obrazem chciałby układać. Rozpierzchli się, jak chłopaczki, każdy w inny kącik i w tym kąciku usta w ciup, a ręce w małdrzyk składając, robią miny niewiniątek, które niczego nie zepsuły, niczemu nie są winne.
Cóż bardziej charakterystycznego, jak artykuły w organie Narodowej Demokracji, które tłumaczą, że ma ona tylko 37 głosów. Gęsto tłumacząc się, usprawiedliwia się teraz, że gdyby ona była swoimi nóżętami kamyczków nie rozrzuciła, rozrzuciliby je inni złośliwi chłopcy.
Nie ja – skarży się swawolny Dyzio – to Miecio, Jasiek, to Wicek – to Dymitr i Izaak, są winni. I teraz ci swawolni chłopcy w fartuszki kamyczków nabrawszy, niosą je do Zamku i powiadają z grzeczniutką miną i praworządną – każdy z nich tekst Konstytucji pokazując – że to nie na niego teraz, ale na kogoś innego spada kłopot złożenia nowego obrazu.
On nie ma teraz obowiązku, biedaczek, nie ma prawa nawet się tym troskać, on prerogatyw władzy naczelnej nie myśli ograniczać.
Ci panowie, którzy wniosek o votum nieufności zgłaszali, używają ciągle wyrazu „likwidacja systemu”. Ale komentarze do słowa „likwidacja” zmieniają się co chwila.
Jest jeden z publicystów, który od kilku miesięcy niczym więcej się nie zajmuje, jak tylko pisaniem glossów do słowa „likwidacja”. Przypomina on średniowiecznych pisarzy, którzy życie całe strawili na komentowaniu jednego terminu.
Bardzo niedawno to słowo „likwidacja” brzmiało, jak huk armat, grzmiący: „Kraj ma was dość”. „Odejdźcie”. Odejść miał już nie tylko Rząd, ale cały obóz ideowy z nim związany, wszystko miało być w puch i proch zniwelowane, tak, by tylko ziemia i trawa zapomnienia pokryły ten kierunek polityczny, który wprawdzie z walki o niepodległość wyrósł, ale teraz, jak pisano , „wolności i niepodległości zagraża”.
Bardzo niedawno słowo „likwidacja” brzmiało jak terkot karabinu maszynowego, nastawionego na całą Radę Ministrów. Bardzo niedawno jeszcze słowo „likwidacja” wyglądało, jak polowanie na upatrzonego, podczas którego poszczególnych Ministrów brało się za cel i strzelało do nich zawzięcie.
Im bliżej było do glosowania nad votum nieufności, komentarze, co to znaczy „likwidacja systemu”, stawały się coraz łagodniejsze, miększe.
W dzisiejszym wydaniu organu opozycji z lewej strony czytamy: „że większość parlamentarna dla każdego Rządu, który stanie bez zastrzeżeń na gruncie Konstytucji i ustaw, który położy kres pogłoskom zamachowym i samowoli administracyjnej – że taka większość istnieje”.
Teraz więc już tylko chodzi o to, by przyszły premier obiecał, czy tylko odciął się od pogłosek, że nie będzie oktrojował Konstytucji, chociaż dotychczas ani ja, ani moi koledzy nie czyniliśmy takich zapowiedzi.
Gdyby premier miał obowiązek składania przyrzeczeń, czego czynić nie będzie i asekurować wszystkich od wszystkich ich obaw, a najbardziej od ich słabości, to oczywiście litania takich zastrzeżeń mogłaby ciągnąć się w nieskończoność i nowe pacta conventa, które chciałaby opozycja wskrzeszać, w foliały całe przerodziłyby się.
Gdybyśmy mogli przynajmniej wierzyć, że ta coraz to inna interpretacja słowa „likwidacja” wynika z tego, że im bardziej mimo woli zbliżają się ci panowie do odpowiedzialności, to tym ostrożniejsi są w słowach. Można by nareszcie to im za jakiś plus moralny poczytać.
Dyskwalifikuje to ich wprawdzie jako mężów stanu, którzy konsekwencji swoich czynów nie umieją przewidzieć choćby na kilka dni naprzód, ale zyskaliby jako ludzie prywatni. Niestety, geneza zmiany tej interpretacji terminu „likwidacja” na coraz to miększe molowe tony, z huraganu na słowicze trele ma swoją genezę zupełnie inną.
Nasi obrońcy parlamentaryzmu, jako jeden z dowodów konieczności ustroju parlamentarnego przytaczają to, że posłowie są jedynymi tłumaczami uczuć i myśli przędzy szerokich warstw społeczeństwa. Oni tylko znają, ile szarych i złotych nici w tę tkaninę nastrojów szerokich mas się splata. Oni to właśnie są koniecznymi łącznikami między społeczeństwem a sferami rządzącymi. Bez ich głosów lada chwila katastrofa może Państwo spotkać, bo oni jedni wiedzą, czy przędzalnie uczuć ludzkich nie zamieniają się na laboratoria środków wybuchowych.
Nie pierwszy raz to i ostatni będziemy musieli stwierdzić, że ci panowie tej swojej funkcji nie umieją spełnić. Są tymi pośrednikami, którzy zapominają o klientach, a klienci ich się wypierają. Anteny ich są fałszywe, anteny te nie głosy społeczeństwa, ale rozklekotanie ich własnych nerwów tylko oddają. Pulsowanie krwi zirytowanej u kilku liderów biorą za odgłosy szumu przelewającego się gniewu ludu.
Krzyczano: „Kraj ma was dość”, gdy tym panom zdawało się, że mają za sobą masy, że pomruk stamtąd idzie groźny; że wystarczy przyłożyć lont, a cały kraj stanie w pożodze buntu przeciwko klice, która dorwała się do rządów i że Marszałek Piłsudski jest gasnącą beznadziejnie wśród społeczeństwa polskiego gwiazdą.
Wystarczył bardzo krótki czas, aby przekonać się, że opowiadanie sobie takich rzeczy jest legendą; że nic podobnego w masach ludzkich się nie dzieje.
I weźmy dla przykładu tylko jedno: - Gdzie ci Panowie teraz wyczuwają wybuchy radości, gdzie ci Panowie słyszą okrzyki wesela, że votum nieufności dla tego Rządu zostało uchwalone ? Od kogo Panowie słyszą głosy radosnej nadziei, że odtąd Marszałek Piłsudski nie będzie Polską rządził ? Kto wśród szerokich warstw teraz myśli, że naprawdę może przyjść radykalna zmiana systemu, że coś innego w Polsce nastanie ?
Nie chcę przez to najzupełniej ani jednym wyrazem przewidywać jakie będą postanowienia Pana Prezydenta, ale konstatuję ten fakt, istniejący niewątpliwie w psychologii społeczeństwa, wskazujący, że krzyk „Kraj ma Was dosyć” był krzykiem kilku rozhisteryzowanych polityków, którzy wtedy, gdy dwa zgromadzenia partyjne się udadzą i ludzie na nich gromko „precz” krzyczą, są świętego przekonania,że już cała Polska na ten sam kamerton jest nastrojona.
Panowie ci niestety swych funkcji reprezentantów narodu spełnić nie umieją i sztuki wyczuwania pragnień szerokich warstw nie posiadają. Panowie ci żyją we własnym swym getcie i rozdrażnienia tego getta generalizują na tłumy. Przy tej metodzie zawsze potem trzeba dojść do rozczarowań i do skonstatowania bolesnego, że się było w najgrubszym błędzie.
Nieopatrzne wprowadzanie się w trans histeryczny u kilkunastu zawodowych polityków ma swą swoistą genezę.
Panowie ci pamiętają czasy, w których rządy były słabe i chwiejące się, jak trzcina. Jeden podmuch ostrego artykułu w jakimkolwiek piśmie, wywoływał wśród takich lub innych członków gabinetu drżenie, jak u liści osiki. Po jednym takim artykule szły prostymi lub krętymi drogami posły do redaktorów, do liderów klubów, szły bileciki, proszące na śniadanie dla wyjaśnienia sprawy. Efekty jednego artykułu bardziej ostrego stawały się natychmiast widoczne.
Panowie ci do bardzo niedawna sądzili, że ta sama metoda może być zupełnie dobrze zastosowana i wobec rządów pomajowych. Poczęto więc pisać artykuły coraz ostrzejsze, czekając na próżno na „zmianę kursu”. Gdy 10 artykułów nie dawało żadnego skutku, sądzono, że wypuszczenie kilkudziesięciu numerów, coraz to bardziej patetycznych, coraz to bardziej demagogicznych, pełnych rozdzierania szat oburzenia, musi w rezultacie dać jakiś skutek.
Autorzy artykułów w wielu momentach sami się ze swego nieprzejednanego stanowiska chcieli już wycofać, ale ich własnymi ich słowami bito. W ten sposób więc ci panowie sami w ślepy kąt się zapędzili, z którego wyprowadzić ich mógł tylko apel do mas o zrobienie rewolucji. Gdy masy nie drgnęły, pozostały tylko rozdygotane nerwy polityków bezsilnych i zmuszonych dlatego do widocznej dziś rejterady.
W rezultacie szumne słowo „likwidacja” na psy zeszło i oznacza nieledwie już tylko trud wynalezienia człowieka, który by chciał lojalnie współpracować z Sejmem. Warunkiem lojalnej współpracy musi być dobra wola z obu stron. Gdy jej po obu stronach nie ma, tylko bardzo nierozsądny człowiek może się dziwić, że następuje walka z jej wszelkimi objawami.
Panowie opozycjoniści mają zwyczaj lepić koncepcje polityczne ze swych nastrojów każdego bieżącego tygodnia. Z jakiejś perspektywy szerszej trzeba przecież oglądnąć rzeczy zwłaszcza w polityce. Nie można pamiętać tylko o tym, co było wczoraj, być podrażnionym tym, co się dzieje dziś i nie wiedzieć już zupełnie, co może stać się jutro.
Jeśli weźmiemy dzieje tego Sejmu, to trzeba przecież przypomnieć, że nie kto inny, ale właśnie Pan Marszałek Piłsudski wysunął projekt, by pan prof. Kazimierz BARTEL był marszałkiem tego Sejmu. Czyż ktokolwiek może uwierzyć, że Marszałek Piłsudski, planując wybór swego długoletniego współpracownika na prezesa Sejmu, chciał uczynić z prof. Bartla cel dla swoich ataków na godność tej instytucji, którą by wtedy pan prof. Bartel reprezentował ? Pan Marszałek, proponując takie rozpoczęcie życia tego Sejmu, był lepszym zwolennikiem parlamentaryzmu, niż jego dzisiejsi namiętni a nierozsądni obrońcy.
Pan prof. Bartel wchodził wtedy do Sejmu, jako czołowy kandydat na liście tego obozu, który w wyborach zyskał największą ilość mandatów, który był i jest najsilniejszym ugrupowaniem sejmowym. Jest powszechnym zwyczajem, dobrą tradycją wszystkich parlamentów, że ich przewodniczący jest brany z najliczniejszego klubu. Jest to zdrowa zupełnie zasada.
Pan prof. Bartel był do tego długoletnim współpracownikiem Marszałka Piłsudskiego, pełnił funkcje naczelne w Rządzie i dawał w ten sposób gwarancje, że znając technikę rządzenia, będzie po objęciu urzędu przewodniczącego ciała ustawodawczego umiał znaleźć momenty współpracy i przeprowadzić wyraźną linię demarkacyjną, do której można prowadzić walkę, a poza którą ta walka jest już dla Państwa nonsensem.
Kandydatura prof. Bartla tą samą arytmetyczną większością głosów, która i teraz niepodzielnie w Sejmie, jako ostatni wyraz mądrości, panuje, nie została przyjęta.
Szafowano wówczas argumentem, że na rozkaz nie można wybierać marszałka. Szkoda, że ci panowie parlamentarzyści nie dowiedzieli się o zwyczaju, panującym w Anglii, gdzie o ile miejsce tzw. speakera, który zwykle pełni swe funkcje przez kilka kadencji, się opróżni, rząd desygnuje swego kandydata na to stanowisko i nikt w tym najstarszym parlamencie świata nie uważa tego rodzaju metody układania zdrowego stosunku między władzą wykonawczą i ustawodawczą za obrazę godności i za rozkaz, zwrócony do ciała ustawodawczego, by „łaziło na czworakach”. Czasami zdaje się, że ta nadczułość na swoją godność w Sejmie jest wynikiem tego, że ją sam Sejm w sobie niezbyt intensywnie czuje.
Rządy pomajowe nie mają na sumieniu ani jednego faktu, który byłby złamaniem artykułów Konstytucji, które normują stosunek między Rządem a ciałami ustawodawczymi. Jeśli panowie ci mają pretensje, że rządy pomajowe nie robiły nieraz czegoś więcej, niż im litera prawa nakazuje, to zapominają, że Sejm ten nie płatał złośliwych figlów Rządowi tylko wtedy, gdy albo nie mógł, albo się bał.
Przy takim stanie rzeczy nikt nie ma obowiązku robić coś więcej, niż mu formalne prawo nakazuje. Gdy mimo to zwróciłem się z propozycją o nawiązanie ściślejszej współpracy nad zagadnieniem budżetowym, to opozycja solidarnie odpowiedziała: nie.
Próby współpracy większość sejmowa sama odrzuciła, a teraz tę współpracę, jako postulat swój, stawia. Postulat ten bez zmiany dotychczasowych obyczajów sejmowych nigdy nie będzie mógł być osiągnięty. Stałym grzechem obecnego Sejmu jest to, że tak samo, jak to było przy votum nieufności, przekonanie o posiadaniu arytmetycznej większości kończy kwestię. Gdy ci panowie podsumują głosy, causa dla nich jest finita. Tak dobrze nie jest w żadnym parlamencie i kto tak pojmuje parlamentaryzm, ten sam swymi własnymi rękami kopie dla niego przepaść.
Znowu przykład z ostatnich dni. Istnieją zasady lojalności w życiu parlamentarnym, których przekraczać nie wolno, jeśli dla instytucji, w której się pracuje, ma się mieć szacunek. Tradycjonalnym zwyczajem wszystkich parlamentów jest, że rozdział referatów dokonuje się na zasadach proporcjonalności tak, by wszystkie kluby mogły dojść do głosu i nie były od pracy parlamentarnej odsunięte. Skoro ordynacja wyborcza jest u nas proporcjonalna, to łamanie tej zasady w wewnętrznym życiu sejmowym jest już grubą niekonsekwencją. A przecież kilka dni temu Blokowi Bezpartyjnemu Współpracy z Rządem, klubowi najliczniejszemu, ofiarowano złośliwie referaty budżetowe, tak podrzędne, że reprezentantom tego klubu nie pozostawało nic innego, jak tylko zrzec się tych referatów.
Nie mówiłbym o tym fragmencie z pięknego życia wewnętrznego sejmowego, gdyby nie to, że łączy się to z historią tych dwóch dni sejmowych, o których mówię. Panowie opozycjoniści czuli – tak zresztą, jak czuł to cały kraj – że odnieśli mechaniczne zwycięstwo ilością głosów, ale moralnie przegrali i zamiast mieć pretensje za swą porażkę do siebie, na drugi dzień z pasją szukali, na kim można się zemścić. Nie umieją ci panowie zamykać swoich małostkowych burz w swych śmiesznie rozżalonych sercach. Swoje wewnętrzne nawet życie parlamentarne puszczają na kaprysy emocji, które są bardziej nieobliczalne, niż kaprysy losów.
Gdy panowie ci zastanowią się nad tym, co zrobili na ostatnim posiedzeniu komisji budżetowej, sami się przekonają, że popełnili głupstwo, ale ten epizod jest właśnie znamiennym dlatego, że wskazuje on, jak nerwy, rozdrażnienia, małostkowe pobudki, mania robienia drobnych dokuczliwości są demonami, które nad salą sejmową prawie niepodzielnie panują.
I jakież to perspektywy realnej współpracy między Sejmem a Rządem mogą być malowane, skoro ci panowie współpracy z własnym swym jednym klubem – tylko dlatego, że on jest zwolennikiem obecnego Rządu – znaleźć nie mogą.
Nie rządy pomajowe były tymi, które odrzucały a limine możliwość współpracy z Sejmem i nie one zaprzeczały jej potrzeby. Proszę Panów, dokonywujemy od pewnego czasu sztuki, która nie jest łatwą, by rządzić bez możności normowania życia nowymi prawami. Jesteśmy od dłuższego czasu skazani na to, że jeśli wnosimy projekty ustaw, to tylko w ostateczności. Nigdy nie mamy żadnych gwarancji, że Sejm, dla swoich rozgrywek małostkowych i drobnych, nie użyje każdego naszego projektu na to, aby na nim wywrzeć swą małą zemstę i nie skazić tego projektu tylko dlatego, by i tym można było dokuczyć Rządowi. Gdy nawet na tym polu, tak zdaje się naturalnie wspólnym, bo przecież dotyczącym interesu wszystkich obywateli, trudno było o lojalną współpracę, to mało może być nadziei, by bez zmiany zwyczajów sejmowych można było ułożyć stosunki choć minimalnie normalne. Klucz do tej współpracy jest w rękach Sejmu.
Bez zmiany metod pracy na ul. Wiejskiej, Rządu, mogącego współpracować z Sejmem, nie znajdzie się, chyba że w pierwszym dniu swej nominacji ten rząd powie sobie, że przestaje być rządem. Jestem głęboko przekonany, że część panów posłów, którzy chcieliby mieć miłego premiera i którzy przypominają 300 postaci, znajdujących się w pogoni za sympatyczną twarzą – sympatię pojmują na sposób przedmajowy. Życzliwość wtenczas premierowie zdobywali nie platonicznie, nie towarzyskimi formami, nie uśmiechami tylko i konferencjami.
Najwidoczniej te środki były za mało wystarczające, skoro nie przecież z własnej woli, ale zmuszeni naciskami, zmuszeni atmosferą, musieli się uciekać do bardziej realnych okupów za sympatie.
Pan Minister Kwiatkowski w swoim odczycie we Lwowie cytował wypadki, ile to pożyczek na nieistniejące interesy zostało wtenczas rozdanych z Banku Gospodarstwa Krajowego, jako gesty jednające sympatie stronnictw. Gdybyśmy podsumowali te straty, które wtenczas Państwo poniosło, doszlibyśmy do zawrotnych sum, ile to takie jednanie sympatii kosztuje, ile anarchii i demoralizacji wprowadza w życie całej Polski.
Sprawozdania dzienników opozycyjnych z odczytów moich kolegów były wprawdzie bardzo lakoniczne, ale jakże czasem charakterystyczne. „Robotnik” był, zapominając zupełnie o swych artykułach sprzed czterech lat, bardzo urażony, że Pan Minister Kwiatkowski powoływał się na poprzednie rządy, które „pono także uprawiały korupcję”. Cały ten straszny stan, który grozą każdego przejmował, nie wyłączając do niedawna PPS-owca, który każdego uczciwego obywatela musi napawać strachem, by kiedykolwiek taki system do Polski nie powrócił, schodzi do rzędu drobniutkiego słówka - „pono”. Przed takim „pono” wszystkie uczucia ludzkie będą bronić się zębami i rękami i nikomu nie radziłbym, by o nawrót tego maleńkiego „pono” rozpoczął walkę.
Panowie, którzy w tych dwóch ostatnich dniach sejmowych tak nieszczęśliwie dla siebie obradowali, sami nie zdają sobie sprawy, jaką olbrzymią zrobili nam przysługę – mimo swej woli i wbrew swej woli.
Zadaniem, któreśmy sobie w tej chwili postawili, jako cały obóz, jest przeprowadzenie rewizji Konstytucji. Podniosłem to już w Sejmie, że ton, którym obecnie nawet liderzy stronnictw opozycyjnych mówią o konieczności rewizji Konstytucji, jest zupełnie, ale to zupełnie odmienny od tego, w jakim traktowali tę sprawę wtenczas, gdyśmy to zagadnienie na porządku dziennym stawiali.
Krzyk oburzenia, krzyk oporu i odżegnywania się od wszelkiej myśli na ten temat, zmieniły się na deklaracje gotowości mówienia. Oczywiście bylibyśmy naiwni, gdybyśmy nie wiedzieli, że w tych deklaracjach może być dużo ze zwykłej gry politycznej. Panowie ci wiedzą, że to zagadnienie dzisiaj żyje w Polsce i że ten, kto by dzisiaj myśli o rewizji Konstytucji a limine odrzucał, tej zejdzie z powierzchni życia politycznego. Dlatego część tych panów, choć im to idzie contre coeur, że ustrój w Polsce musi być kosztem ograniczenia ich praw naprawiony, deklarują na zewnątrz gotowość mówienia o tym zagadnieniu. Ze słów tych uczynić oni chcą sobie tylko puklerz, zasłaniający ich przed opinią. Ale odrzuciwszy tych ludzi, którzy to robią dla maskowania wyłącznie siebie, być może, że wśród nielicznej garstki ludzi dobrej woli w Sejmie zrodziło się przekonanie, że tego zagadnienia pominąć nie można i że jest ono naczelnym postulatem dzisiejszej chwili.
Bardzo mi tylko, niestety, przykro, że dopóki nie zaczęliśmy występować na trybunach publicznych i nie zaczęliśmy tego hasła proklamować, wielu z tych panów jakoś tej konieczności państwowej nie widziało i nosząc ten problem w swoim dobrotliwym sercu, nie czynili oni nic lub bardzo mało, by tę sprawę zaktualizować.
Na konferencję ,proponowaną tak niedawno przez BBWR nie przyszli i wykręcili się formalistycznym sianem z piwnicy, a dopiero teraz poczuli, że to zagadnienie żyje w społeczeństwie i że trzeba pomyśleć nad jego załatwieniem.
I znowu, niestety, muszę skonstatować, że ci, którzy mienią się być najbardziej autorytatywnymi, najbardziej prawowitymi trybunami ludu, którzy chcą uchodzić za jedyny precyzyjny i czuły aparat, odbijający każde pragnienie i każdą tęsknotę mas, z tymi masami mają tak mało kontaktu, że trzeba było dopiero „rządu pułkowników”, by ich przekonać, że masy zgoła inaczej myślą i zgoła czegoś innego chcą. Jakoś umilkły narzekania i skargi, że jesteśmy rządem milczków, że traktujemy społeczeństwo jako bierną masę, że wprowadzamy sztucznie zobojętnienie polityczne całego społeczeństwa, by na tym zobojętnieniu i na bierności żerować.
Nie jesteśmy ludźmi, którzy się pchają na mównicę z namiętności do oratorskich popisów. Nie mówimy wtedy, gdy wiemy, że lepiej jest coś robić, aniżeli tyrady głosić. Wtedy jednak, gdy mamy przeprowadzać swoje idee, wtedy zdajemy sobie sprawę, że pomoc społeczeństwa jest tutaj walorem niesłychanie cennym i wiemy, że ponad głowami posłów opozycyjnych nie tak trudno będzie nam się z nim porozumieć.
Nie będziemy mu nigdy schlebiać, nigdy nie będziemy mu obiecywać rzeczy, których dotrzymać nie jesteśmy w stanie, programowych prospektów na świetlaną przyszłość, w których wszystkie bóle i troski będą zniweczone, rozdawać po ulicach nie będziemy. Będziemy jednak wzywać do walki społeczeństwo wtedy, gdy chodzi o zdobycie lepszej przyszłości dla Polski. Jednym z zadatków lepszej przyszłości jest zmiana ustroju. Zmienić coś w Polsce, umniejszyć zło, zmienić nędzę polską można tylko wtedy, gdy więzy ustroju Polski będą silne.
Panom, którzy spieszyli się do uchwalania votum nieufności dla tego Rządu, mogę wyrazić tylko naszą najserdeczniejszą podziękę, że nam tak piękny przykład, tak pouczający poddali dla udowodnienia jeszcze raz wszystkim ad oculos, że rewizja Konstytucji jest koniecznością, która musi być jak najszybciej załatwiona. Jeszcze raz sprawdziło się, że są zła, które mimo woli dobro rodzą. Gdyby to, co się stało w Sejmie, miało mieć logikę, która zobowiązuje Panów zwolenników parlamentaryzmu, to nikt by ich dzisiaj nie uratował od tej odpowiedzialności, jaką głosowaniem za votum nieufności na swoje barki ściągnęli.
Jeśli ci panowie mówią na serio o likwidacji systemu, to wiedzą doskonale, że system każdy związany jest i z charakterem ludzi. Skoro więc żądają likwidacji systemu, to w konsekwencji powinni by domagać się kategorycznie, by cały nasz obóz i ci, którzy są w Rządzie, a którzy tego systemu są zwolennikami i którzy do innego systemu nagiąć się nie zechcą, jak ci wszyscy, którzy ideowo i z głębokiego przekonania nam w tym systemie rządzenia pomagają – odeszli.
Sami teraz powinni palić się do tego, by siąść przy wszystkich warsztatach pracy państwowej. Wszystko inne jest z ich strony niczym innym, jak tylko prószeniem piasku w oczy. Nie chcę oczywiście mówić o wczorajszym anonimowym komunikacie, który wyraża jakoby gotowość tworzenia przez opozycję rządów parlamentarnych.
Gdy inaczej ci Panowie mówią na Zamku, jak to można wnosić z prasy partyjnej, a pod wpływem głosów opinii rzekomo zmieniają nagle swoje stanowiska na diametralnie różne, to geneza takiej wolty nie przynosi im zaszczytu, jako mężom stanu.
Cały ten komunikat, zdradzający, że jest fintą i bluffem, tylko igranie drwiących uśmieszków na wargach wszystkich wywołuje. Wszyscy bowiem wiedzą, że przy programie by się rozeszli, a przy podziale tek poczubili.
Ustrój, w którym można bezkarnie psoty czynić, kłopot na cudze głowy zwalać, a samemu przycichać i minki grzeczne stroić, by następnego dnia tę samą zabawę rozpocząć, to taki ustrój ostać się nie może. Formalne prawo wyrażania votum nieufności ci panowie mieli, ale moralnego żadnego, gdy nie mogą za przyszłe losy Państwa wziąć odpowiedzialności.
Tu właśnie istnieje cała różnica obozu. Jedni w Polsce do przestrzegania formalnego prawa chcą się ograniczyć, nie posiadając równocześnie prawa moralnego, ufundowanego na poczuciu odpowiedzialności za losy Państwa. Marszałek Piłsudski nigdy przez całe życie nie złamał tego prawa moralnego brania odpowiedzialności, a jego przeciwnicy nad tym prawem nieustannie swobodnie i z lekkim sercem przechodzą do porządku dziennego.
Votum nieufności, które ci Panowie uchwalili, jest równoznaczne z votum nieufności, które zostało wyrażone tej właśnie Konstytucji.
Panowie, którzy przenikliwością i przewidywaniem choćby trzeciego dnia nie grzeszą, nie zdawali sobie sprawy z tego, że równocześnie podpisali cyrograf śmierci na artykuły Konstytucji, mówiące o stosunku między Rządem a Sejmem.
Ale, proszę Panów, dokonało się jeszcze coś większego i ważniejszego. Znam ludzi, siedzących w Sejmie, zdaje mi się, dość dobrze. Nie mam zamiaru robić z tych panów demonów zła. Wiem, że jest wśród nich garstka ludzi z troską o Państwie myślących. Ale ich siła w dotychczasowych stronnictwach rozpływała się w nicość. W tych swoich klubach partyjnych ze swoim dobrym sercem, tłuką się, jak niepotrzebni intruzi. Przy dzisiejszej organizacji stronnictw tłum partyjny zawsze ich zakrzyczy – nigdy większości dla siebie nie znajdą. Będą troskać się prywatnie, a głosować tak, jak każą. Na darmo wierzą oni, że w swoich własnych klubach będą mogli kiedykolwiek coś przeprowadzić. Ci ludzie mają często pretensje, że się ich dobrej woli nie estymuje, twierdzą, że według ich intencji postępowanie Sejmu jako całości, powinno się osądzić. Stara to zasada rzymska, że „senatores boni viri, senatus autem mala bestia” w życiu państwowym decyduje postępowanie wszystkich instytucji, jako całości, a nie to lub inne prywatne ciche myślenie.
Życie partyjne w Polsce tak skarlało, tak zmarniało, że to, co się nazywa szumnie partią i stronnictwem, jest próchnem, z którego nikt żadnej iskry już nie wykrzesze. Niemożliwym jest życie w Polsce, które zależy od tysiąca bożków.
Każde z 20 stronnictw, zasiadających na ławach sejmowych, ma swoje miejscowe, powiatowe, okręgowe, centralne komitety, swoje rady naczelne, swoje prezydia klubów.
Pomnóżmy tę ilość MK, PK, OK,CKW, RN itp. przez ilość stronnictw, a przekonamy się, od ilu bożków rozproszonych i poustawianych w całym kraju zależą najważniejsze decyzje w Państwie. Żaden z tych bożków odpowiedzialności nie ponosi, a pracą swą nędzy życia nie zapobiega.
Od tych bożków Polska uwolnić się musi. Nic od nich nie wyjdzie dobrego. Cóż tym bożkom teraz ci panowie powiedzą, gdy otwarła się brama dla opozycji, by zrobili raz porządek z „pułkownikami” i usunęli Marszałka Piłsudskiego, który zdrajcą robotników i chłopów, jak mówią na wiecach, się okazał.
Czyż te masy nie zobaczą, jak pod tą bramą trybuni opozycji bezradnie stoją z lękiem źle ukrywanym, by nie kazano im przez nią przejść i do kompromitacji dojść.
Teraz trzeba będzie nowe wykręty wymyślić. Trzeba naprawdę nie szanować zupełnie społeczeństwa, na którym się rzekomo ci ludzie opierają i za opiekunów jego chcą uchodzić, by je tak bez litości wiecznie i ciągle okłamywać.
Gdy byłem adiutantem Pana Marszałka Piłsudskiego, wtedy w moich notatkach, robionych w okresie tworzenia pierwszej Konstytucji, mam zanotowane wyrażenia Komendanta, oceniające w sposób zupełnie negatywny i krytyczny Konstytucję marcową. Twierdził On, że ona jest nieprzystosowana zupełnie do warunków polskich. Trzeba było 10 lat, by o tym, co tak dobrze przewidział Marszałek Piłsudski, przekonały się dzisiaj tysiące ludzi w Polsce.
Są ludzie, którzy nam wyrzucają, że temu Człowiekowi wierzymy. Mamy chyba prawo wierzyć i mieć szacunek dla Człowieka, który przed 10 laty otwartymi, jasnymi oczami widział to, co inni widzą dopiero po 10 latach i to po smutnych dopiero i nieledwie tragicznych doświadczeniach.
Na długo przed majem 1926 r. Marszałek Piłsudski mówił o partyjniactwie w Polsce, jako o nieszczęściu, po naprawie ustroju, my, ludzie, o których mówią, że są „bez programu”, będziemy nadal walczyć o to, co i przy najlepszym ustroju może nieść klątwę dla Polski – o przerobienie form życia politycznego w Polsce.
Muszą inne formy życia politycznego być wprowadzone, a bożki stare wymiecione. Wtedy dopiero będziemy zaasekurowani przed nieodpowiedzialnością i nierozsądkiem, przed tymi trzema gracjami, które nad salą sejmową niepodzielnie panują i w ostatnich dwu dniach sejmowych panowały”.

Proponuję posty o podobnej tematyce:
NAJWAŻNIEJSZE WYDARZENIA ROKU 1929
DYMISJA RZĄDU PREMIERA ŚWITALSKIEGO
PARLAMENT
Ponadto polecam korzystanie ze stale uzupełnianych indeksów:
ALFABETYCZNY INDEKS OSOBOWY
ALFABETYCZNY INDEKS MIEJSCOWOŚCI
MIEJSCOWOŚCI – UKŁAD WOJEWÓDZKI
INDEKS PAŃSTW
KALENDARIUM

Brak komentarzy: